1. Wstęp
Ktoś kto kocha
kolej, nigdy nie przejdzie obojętnie obok stojącego przy składzie,
pozornie uśpionego elektrowozu. Wyciszonym na zewnątrz szumem
wirujących przetwornic - które nieustanną pracą dają przyjemny
chłód silnikom trakcyjnym - oznajmia otoczeniu, że w każdej
chwili gotów jest drgnąć i jak koń spięty ostrogami z coraz
większym impetem pociągnąć za sobą w dal sznur wagonów.
Ostatnimi laty coraz liczniej pojawiające się monograficzne publikacje,
starają się coraz dokładniej ukazywać historię i dzień dzisiejszy
żelaznych szlaków, stacji i węzłów kolejowych, serii
taboru a nawet dokładnych życiorysów poszczególnych jej
egzemplarzy. Jednakże we wszystkich opracowaniach ich autorzy
zdają się zapominać o rzeczy najważniejszej: że pośród tej
plątaniny torów, rozwieszonej trakcji, feerii świateł,
przemykających pociągów od lat zawsze najważniejszy był, jest i
będzie CZŁOWIEK. Człowiek, który przez dziesięciolecia
kształtowały wizerunek stacji, parowozowni, szlaków jaki dziś
dane jest nam obserwować.
Pomysł
“Maszynisty” zrodził się w moich myślach w dniu 31 maja
1996 roku. W tym dniu mój Ojciec Włodzimierz Dołubizno po raz
ostatni zasiadł za nastawnikiem elektrowozu.
Z chwilą wykonania
przez Ojca ostatniego hamowania z pociągiem, poczułem ogromną radość
ale jednocześnie i ulgę, że 40-letnia kariera zawodowa “na
kołach” zakończyła się szczęśliwie. Grupę zawodową jaką są
maszyniści, charakteryzuje spośród wszystkich kolejowych
stanowisk bodaj największe ryzyko podczas wykonywania czynności
służbowych. Mimo, iż kolej uważana jest za jeden z najbezpieczniejszych
środków transportu, jednak wypadki (od których żaden
rodzaj komunikacji zbiorowej uchronić się nie może) przeważnie są
bardzo poważne w skutkach. Nieustannie zbierają one wśród drużyn
trakcyjnych tragiczne żniwo. Może dlatego, że zawsze dużym piętnem
odbijały się na mnie wiadomości o takich wydarzeniach, postanowiłem z
niekłamaną radością oznajmić światu, iż mój Ojciec przeprowadził
szczęśliwie wszystkie swoje pociągi. Oznajmić niejako w hołdzie dla tej
garstki maszynistów i ich pomocników, którym przez
okrutny los nie dane było dotrzeć do celu podróży. Ich służby
zakończyły się w lesie, na łuku, wśród bezdroży, gdzieś między
stacjami...
Ojciec odszedł na
emeryturę z Lokomotywowni Pozaklasowej Wrocław Główny jako
ostatni maszynista posiadający prawo kierowania wszystkich
rodzajów trakcji: parowej, spalinowej i elektrycznej. Po nim już
nikt nie może poszczycić się takim osiągnięciem.
Niejednokrotnie u
nas w domu czy na przyjęciu zorganizowanym po zakończeniu ostatniej
jazdy byłem świadkiem barwnych wspomnień ze szlaku. Uważałem za
konieczne uchronić je od zatarcia, zapomnienia, pozostawić ten kawałek
historii dla następnych pokoleń. Cieszę się, że w przyszłości moi
synowie będą mogli poczytać o Dziadku, który kiedyś był
maszynistą.
Ojciec z początku
wzbraniał się od rozpoczęcia pisania wspomnień, powątpiewając w
możliwości odgrzebania z pamięci tego, co mogłoby okazać się ciekawe.
Wysłałem do Niego list z szeregiem pytań, potem następne. Z radością po
jakimś czasie wyjąłem z pocztowej skrzynki pierwszą partię materiału i
po kilkukrotnym przeczytaniu z zapartym tchem sporej ilości zapisanych
kartek stwierdziłem, że: “To jest to”!
Układając spisane
przez Ojca wydarzenia w całość, niejednokrotnie zastanawiałem się do
kogo zaadresować naszą pracę. Na pewno nie przede wszystkim do
maszynistów, bo trudno jest adresować do kogoś opowieść o nim
samym. Znając tę grupę zawodową nie mogę się oprzeć różnym
wrażeniom jakie odbieram. Spotykałem wypowiadane przez
maszynistów opinie, że: “...w zasadzie o naszym zawodzie
niewiele można napisać...”. Ale zdarzali się i tacy,
którzy twierdzili o: “...istnieniu na kolei takiego
fenomenu, jakim jest prowadzący pociąg maszynista...”. Dla
niektórych więc “Maszynista” może być tylko
codzienną prozą życia...
Choć tytuł sugeruje
co innego, nie jest to książka tylko o jednym człowieku. Staraliśmy się
w miarę szeroko ukazać środowisko wrocławskich maszynistów:
ludzi, tradycje, upodobania, stosunki i zmiany, które zaszły na
przestrzeni kilkudziesięciu lat. Być może niektórym wątkom można
zarzucić nutę subiektywizmu, niewątpliwie jednak nawet takie spojrzenie
może być cennym uzupełnieniem historii zakładu pracy.
Z początku myślałem
także, że błędem byłoby adresowanie tej książki dla ludzi,
którzy nigdy w kabinie maszynisty nie byli, nie czuli atmosfery
pędu i umykających - pod dolną krawędzią czołowego okna - torów,
a kolej znają wyłącznie ze sporadycznych wyjazdów do rodziny i
na wczasy. Traktujących jazdę pociągiem jako konieczność, nie zaś
przyjemność. Po namyśle jednak stwierdziłem, że tacy właśnie
“niedzielni” podróżni mogliby się okazać właściwym
odbiorcą. Bo tak naprawdę wiedzą oni po podróży tylko tyle, że
maszynista prowadził pociąg... i już.
Wiem za to na pewno, że poczucia
straconego czasu po zakończeniu lektury
nie będą mieli sympatycy kolei i podobni do mnie pasjonaci zawodu
maszynisty.
Gdy w styczniu 1997
roku rozpocząłem wstępne prace nad szkicem “Maszynisty”,
czytając pierwszą garść wspomnień Ojca z początkowego okresu kariery
zawodowej, oraz przypatrując się zmianom na kolei nie mogłem oprzeć się
smutnym refleksjom, że wraz z odejściem Taty na emeryturę nastąpił
zmierzch wielkiej tradycji. Zawód maszynisty w moich oczach
stracił to “coś”, co pociągało mnie w nim od lat. Większość
maszynistów odeszła ze swych planowych lokomotyw; zakłady taboru
rozpoczęły stosowanie “jazd amerykańskich” na
krótszych niż dotąd odcinkach. Któż więc z jeżdżących
dziś maszynistów - gdy za parę lat być może zechce zrealizować
podobny do mojego pomysł - będzie mógł z satysfakcją stwierdzić:
“...dbaliśmy o naszą lokomotywę, jak o swoją własność”,
“...na mojej planowej maszynie pokonywałem najdalszą trasę”
czy “...mój pojazd służył mi bez przerwy kilkanaście
lat”? Tradycje i upodobania maszynistów, wyniesione w
większości z trakcji parowej gdzie: “...mój parowóz
świadczył o mnie”, zaczęły powoli zanikać wraz z regresem trakcji
parowej, odejściem na zasłużony odpoczynek maszynistów
przedwojennych i zastępowaniem ich przez młodą kadrę. Jeszcze
gdzieniegdzie w małych szopach, mocne tradycje trwają a tamtejsze
lokomotywy jakby na przekór amerykańskim jazdom dają przykład
dbałości drużyn trakcyjnych o tabor.
Wyrażam osobistą
nadzieję, że to co obserwuję obecnie jest tylko okresem
przejściowym, że kiedyś maszynista odzyska z powrotem to
“coś” fascynujące mnie od najmłodszych lat. I oby nastąpiło
to jak najszybciej, gdyż aby zburzyć potrzeba chwili; na odbudowę
lata...
Zapraszam więc do
budki parowozu oraz kabin lokomotyw spalinowych i elektrycznych na
wspólną podróż przez lata z moim Ojcem, maszynistą
Włodzimierzem Dołubizno.
2. Droga na kolej
Początek - jak i w
wielu podobnych przypadkach - dość banalny. W młodzieńczych latach, gdy
przebywałem u babci w Średnicy koło Szepietowa (linia Warszawa -
Białystok) często przypatrywałem się jadącym pociągom.
Fascynowały mnie sapiące z wysiłku, buchające dymem parowozy. Wtedy
właśnie zapragnąłem zostać kolejarzem - oczywiście najlepiej
maszynistą.
Po ukończeniu w 1954 r. szkoły podstawowej
pracowałem w Urzędzie Gminy Domanowo jako goniec. Po jedenastu
okolicznych wioskach roznosiłem przesyłki pocztowe. Pewnego razu, gdy
sortowałem kolejną korespondencję, natrafiłem na “Przewodnik po
szkołach zawodowych w Polsce”. Wybrałem dwa adresy i nie
mówiąc nic rodzicom napisałem do szkół przy ZNTK Łapy i
ZNTK Wrocław. Po jakimś czasie z pierwszej dostałem odpowiedź odmowną -
brak miejsc. Natomiast z Wrocławia napisano, że zostałem przyjęty a co
najważniejsze zapewniono mi internat. Rodzicom powiedziałem o wyjeździe
dopiero dwa dni przed faktem. Gdy się dowiedzieli, lamentom nie było
końca. Nie dlatego, że chcę się uczyć i być maszynistą. Bardziej
obawiali się dużej odległości i niepewnych czasów. Wielką
niewiadomą były Ziemie Odzyskane i sam Wrocław. Postawiłem jednak na
swoim. Zebrałem wszystkie skromne oszczędności, rodzice również
wsparli tę daleką podróż. Do stacji w Szepietowie było 20
kilometrów. Przemierzyłem je pieszo.
Gdy wysiadłem z pociągu we Wrocławiu i ujrzałem ruiny miasta, prawie
zapłakałem: Gdzie ja się znalazłem? Okazało się jednak, że takich jak
ja było kilku. Szliśmy w tym samym kierunku dawną ulicą
Świerczewskiego, Świdnicką, przez Rynek do Chrobrego. Tylko
gdzieniegdzie stał cały budynek, a w niektórych miejscach ciężko
było przejść przez zasypane ulice. Po rozpoczęciu nauki często
chodziliśmy je odgruzowywać i wybierać cegły, które wywożono do
odbudowy Warszawy. Z biegiem czasu, czując się już Wrocławianinem,
patrzyłem z satysfakcją jak moje miasto budzi się do życia. Miło
wspominam z tamtych lat częste zabawy na powietrzu. Było biednie, ale
wesoło.
Po ukończeniu szkoły niestety nie dostałem pracy w
parowozowni Wrocław Główny, gdyż była tzw. blokada przyjęć.
Poznałem jednak ówczesnego kierownika trakcji Józefa
Burę, który obiecał powiadomić mnie, jak tylko przyjęcia zostaną
odblokowane. Wróciłem do rodzinnego Domanowa. W styczniu 1957 r.
otrzymałem wreszcie długo oczekiwany list z Wrocławia. Miałem jak
najszybciej przyjechać. W ten sposób ponownie znalazłem się nad
Odrą, już na stałe. Do chwili załatwienia pracy w PKP, dach nad głową
zapewnił znajomy wychowawca z internatu Zdzisław Patrzałek. Styczeń
upłynął na załatwianiu formalności związanych z przyjęciem na kolej.
Wreszcie otrzymałem upragniony angaż, zapewniający pracę w drużynach
trakcyjnych parowozowni Wrocław Główny.
3. Pierwsze służby
Dnia 31 stycznia 1957 r. odbyłem pierwszą służbę jako trzeciak.
Parowóz Pt47-116 z maszynistą Marianem Gawlikiem i
pomocnikiem Stanisławem Dzielędziakiem prowadził pociąg nr 6103
“Bohemia” relacji Praga - Warszawa. Teoretycznie do jazdy
byłem bardzo dobrze przygotowany. W szkole szczególnie
przykładałem się do zdobycia wiadomości o parowozie i jego budowie.
Ponadto dużo pracowałem przy naprawach we wrocławskich ZNTK. Często
chodziłem do zakładowej kotłowni, gdzie były kotły od parowozów
serii Ty2. Palacze chętnie pozwalali zarzucać palenisko. Była to
doskonała praktyka. Często jeździłem parowozami na próby w dniu
po naprawach. Również wtedy palacze chętnie dawali palić
przyszłemu adeptowi trudnej i odpowiedzialnej sztuki prowadzenia
parowozu.
Nie byłem więc nowicjuszem, jednak parowóz
pośpieszny jakże inny od tych, które spotykałem w ZNTK wywarł na
mnie ogromne wrażenie. Duże koła, daleka trasa pociągiem pośpiesznym,
odpowiedzialna praca nocą - wszystko to powodowało niesamowite
wrażenie, trudne po latach do opisania. Pamiętam dokładnie instruktaż
udzielony przed jazdą przez Gawlika: w jaki sposób mam się
zachowywać i co należy do obowiązków trzeciaka. Maszynista
zrobił to tak, że - mimo iż praca przewidziana dla mnie była znikoma -
poczułem się bardzo potrzebny, wręcz niezbędny do prawidłowego
funkcjonowania zespołu drużyny parowozowej pociągu pośpiesznego.
Swoją pracę
wykonywałem więc niezwykle sumiennie. Czy trzeba było, czy nie,
zamiatałem podłogę po każdym zadawkowaniu paleniska przez pomocnika.
Jazda do Warszawy była wówczas prawie dwukrotnie dłuższa niż
obecnie. Trwała prawie 10 godzin. Zapas wody uzupełniano na stacjach
Ostrów Wielkopolski, Sieradz, Łódź Kaliska i Sochaczew.
Kilkakrotnie, gdy zachodziła konieczność, “przerabiało” się
piec. Z Gawlikiem zrobiłem jeszcze kilka służb na Pt47-116. Gdy
jechaliśmy osobowym do Łodzi Kaliskiej o 11.00, to prawie całą drogę
pomocnik prowadził pociąg. Maszynista siedział po lewej stronie, ja zaś
obsługiwałem palenisko, słuchając uważnie jego fachowych rad. Chwaląc
od czasu do czasu moją pracę, powodował jeszcze większy do niej zapał i
zadowolenie z tego co wykonywałem.
Krótko potem trafiłem na parowóz
Pt47-73 do maszynisty Kazimierza Mińskiego. Jego pomocnikiem był Michał
Dąbrowski. Odbyłem kilka służb do Szczecina Głównego przez
Zieloną Górę, i do Krakowa. Te pierwsze były szczególnie
ciężkie. Linia była jednotorowa. Podróż trwała ponad 12 godzin.
U kresu jazdę utrudniało “oblatywanie” pociągu na stacji
Szczecin Dąbie, skąd do Głównego jechało się tendrem
naprzód. Służba do Krakowa była dużo lżejsza, oczywiście ze
względu na krótszy czas jazdy. Za to przejazd pociągami przez
Górny Śląsk sprawiał przygnębiające wrażenie. W ślimaczym
tempie, z prędkością nie przekraczającą 30 km/h po zatłoczonych
pociągami torach, przemierzało się niesamowicie
zadymione i zniszczone miasta.
Miesiąc później zgłosiłem się na planową
służbę do Krakowa. Ale na pociąg osobowy do Bytomia nie przyszedł
pomocnik. Więc dyspozytor polecił mi właśnie tam pojechać zastępując
kolegę. Gdy zaszedłem na parowóz Pt47-23 do maszynisty
Kubalskiego, ten nie za bardzo chciał wyruszyć w drogę z takim
młokosem. Ale Gawlik, z którym miałem jechać do Krakowa
powiedział tylko:
- Bierz go, a nie będziesz żałował. Jeszcze nie będziesz chciał Włodka oddać.
I tak się stało! Z “Dziadkiem” (był
krótko przed emeryturą), jeździłem prawie cztery miesiące co
drugi dzień służby do Bytomia. W międzyczasie, 18 lutego 1957 r. zdałem
egzamin na palacza parowozowego. Gdy Pt47-23 odstawiono do naprawy,
zostałem pomocnikiem do wynajęcia. Po wprowadzeniu nowego rozkładu
jazdy skrócono najdłuższe odcinki obsługi wrocławskich
parowozów - warszawski do Łodzi, natomiast szczeciński do
Zielonej Góry. Długo pomocnikiem bez planowej maszyny nie byłem,
gdyż przypomniał sobie o mnie Miński. Był dobrym fachowcem i
nauczycielem, czego, niestety nie można było powiedzieć o
wspólniku, człowieku bardzo konfliktowym. Z tego też powodu, gdy
wrócił z naprawy Pt47-23 znalazłem się znowu u Kubalskiego.
Drugą drużynę na tym parowozie tworzyli maszynista Jan Uszak i pomocnik
Lesław Ciołek. W takim składzie jeździliśmy do października 1958 r.,
Wtedy na dwa lata rozstałem się z koleją. Powołano mnie do wojska.
4. Przejście na prawą stronę
Po
ukończeniu służby wojskowej rozpoczynając pracę 3 listopada 1960 r.
ponownie trafiłem do Mińskiego jako pomocnik. Stanowiliśmy wtedy
drużynę parowozu Pt47-82. Naszymi zmiennikami byli: maszynista Edward
Kondzielski i pomocnik Waldemar Gryglas. “Osiemdziesiątka
dwójka” była wtedy “na łopatę”, co powodowało
trudności w utrzymaniu na tej maszynie planowych pomocników. W
owym czasie sporo parowozów jeździło już z urządzeniem podającym
węgiel czyli ze stokerem. Mój maszynista był wymagający, dbał o
czystość na parowozie, nie lubił brudasów - nie wszystkim to się
podobało. Mimo iż zazdrościłem pomocnikom jeżdżącym na parowozach ze
stokerem, cieszyłem się ze swojego maszynisty. Miński był fachowcem
doskonale znającym sztukę prowadzenia parowozu. Należał do grona tych
starych mechaników, z których zdaniem liczyło się bardzo
wielu. Nie żałowałem decyzji przyjścia na ten trudny parowóz.
Maszynista, jakby rekompensując niedostatki techniczne pojazdu - mimo
iż nie należało to do jego obowiązków - w miarę możliwości
pomagał w wielu ciężkich czynnościach.
W 1961 r. przed
wprowadzeniem nowego rozkładu jazdy, odstawiliśmy Pt47-82 do ZNTK
Bydgoszcz. W zamian odebraliśmy Pt47-12. W drodze powrotnej mieliśmy z
mechanikiem na jego temat odmienne zdania. Dla mnie pomocnika ogromna
frajda - wreszcie parowóz ze stokerem. Natomiast Miński trochę
kręcił nosem, gdyż według niego wadą było wyposażenie pojazdu w tender
serii 27D48 tzw. trumnę. Mechanicy nie lubili
tych konstrukcji, ponieważ nie wiadomo z jakiej przyczyny
często wytapiały się w nich panewki osiowe. Udało mi się jednak
namówić maszynistów i zostaliśmy na tym parowozie.
W czasie jednej z
pierwszych służb na “dwunastce”, przeżyliśmy z Mińskim
zabawną historię. Pojechaliśmy do Legnicy. Na obrócenie parowozu
wysłano nas na trójkąt: Miłkowice, Złotoryja, Chojnów.
Jadąc tendrem do przodu w stronę Chojnowa, na łuku, ni stąd ni z zowąd,
znalazł się na przejeździe wóz drabiniasty. Powoli staczał się
po nierównościach, ale mimo nagłego hamowania, rąbnęliśmy
tendrem w furę. Odrzuciło ją na bok. Przestraszony koń wyprzągł się od
wozu i pognał w wysoką trawę. Stanęliśmy. Cały parowóz w sianie.
Pobiegliśmy do fury i dookoła szukaliśmy woźnicy. Ani śladu! W
końcu zaczęliśmy zwalać z wozu to, co na nim zostało.
Po pewnym czasie podjechał do nas człowiek na koniu. Już z daleka krzyczał:
- Panowie, co wy robicie!? Po co zwalacie to siano!?
- Był wypadek - odpowiedział Miński. - Szukamy woźnicy, pomóż pan.
- To moje siano!
- Co z tego, że pańskie! - odkrzyknąłem. - Szukamy człowieka, niech pan nam pomoże!
I zwalamy dalej, a facet spokojnie stoi obok. Gdy fura była prawie pusta, pierwszy zaskoczył Miński:
- Pana siano, to może pan jechał tym wozem?
- Tak - odparł
spokojnie. Koń odczepił się od wozu, a ja zaplątałem się w lejce i nim
się uspokoił, trochę przeciągnął mnie po trawie.
No tak! Trawa
wysoka i widzieliśmy tylko uciekającego konia. A potem, zajęci mocno
szukaniem człowieka, by udzielić mu pomocy, nie zwróciliśmy
uwagi, że przybysz dotarł na koniu, z uprzężą nie do jazdy wierzchem.
Ochrzaniliśmy
faceta za nieostrożną jazdę. Szczęśliwi jednak, że człowiekowi nic się
nie stało, śmiejąc się z siebie, poszliśmy dalej zwalać siano. Tym
razem z parowozu.
W okresie letnim
bardzo często jeździłem pociągami sezonowymi, tzw. wycieczkowymi.
Przyjęto wtedy zasadę, że na te pociągi maszyniści mogli dobierać sobie
pomocników lub można się było zgłaszać dobrowolnie. Owe bardzo
długie służby (Warszawa, Gdynia, Szczecin) nie miały wzięcia u
pomocników. Bo albo żonaty, albo ma się w najbliższym czasie
żenić, albo dziecko chore - wymigiwali się od tych jazd wszelkimi
możliwymi sposobami. Ja byłem jeszcze kawalerem i fascynowały mnie
dalekie trasy, więc chętnie zgłaszałem się na pociągi wycieczkowe.
Najczęściej jeździli nimi maszyniści: Zbigniew Konopacki na Pt47-140,
Jan Uszak na Pt47-23 oraz Adam Wurm na Pt47-118.
Dobrych i chętnych
pomocników kierowano do pracy szczególnej, jaką była
służba drużyny trakcyjnej prowadzącej pociągi osobowe nadzwyczajne
specjalnego znaczenia (tzw. ponsz). Wyznaczano do nich parowozy,
które starannie przygotowywane, odmalowane i wyczyszczone do
połysku, stały w hali za ogrodzeniem. W owym czasie do prowadzenia
“ponszów” zatrudniano Pt47-21. Pierwszą taką jazdę
odbyłem z Wrocławia do Międzylesia, drugą do Krakowa. W obu przypadkach
parowóz prowadził maszynista Dionizy Witkowski.
Z krakowską służbą
wiąże się pewna historia tak zabawna, jak i przykra. Przed każdym
“ponszem” powinien jechać - w odstępie czasu odbiegowego -
“luzak”. Z Opola Groszowic puszczono przed nami Ok1.
Skierowano go przez Kędzierzyn Koźle, nas natomiast - przez Strzelce
Opolskie. Nie przeczuwając niczego jechaliśmy pociągiem zgodnie z
planem, natomiast “luzak” utknął gdzieś między Kędzierzynem
Koźle a Gliwicami. Dopiero w Katowicach zorientowano się, że Ok1 miast
jechać przed nami jako pilot, goni “ponsza” i... dogonić
nie może. Finałem sprawy było odsunięcie za ten “incydent”
maszynisty Mieczysława Gilarskiego od jazdy po “prawej
stronie” przez sześć miesięcy. Ucierpiała osoba najmniej za
pomyłkę odpowiedzialna.
W taki
sposób jeździłem z Mińskim (z krótkimi przerwami) do
chwili skierowania mnie na kurs maszynistów. Po jego ukończeniu
i otrzymaniu 24 września 1962 r. prawa kierowania parowozem, jeszcze
przez pewien czas jeździłem jako pomocnik na “dwunastce”.
Trudno mi dziś przypomnieć sobie kiedy pełniłem taką naprawdę pierwszą
samodzielną służbę jako maszynista. Nie było to od razu na planowej
maszynie. Gdy brakowało gdzieś maszynisty, to zatrudniano mnie tam na
krótki okres, po czym wracałem na swój planowy
parowóz jako pomocnik. Najczęściej kierowano mnie wtedy na
przetoki osobowe lub towarowe wykonywane parowozami Tp4 i Tr203 lub na
pociągi osobowe obsługiwane przez Ok1 do Rawicza, Opola, Dzierżoniowa,
Jaworzyny Śląskiej, Ścinawy, Legnicy i Nysy. Po odejściu na
emeryturę Edwarda Kondzielskiego z Pt47-12 z protekcji mojego
maszynisty Kazimierza Mińskiego stałem się jego wspólnikiem.
Uleciało mi z pamięci, kto został pomocnikiem na moje miejsce. Do mnie
natomiast za pomocnika trafił Arkadiusz Dawidowicz. Tak zaczęła się
moja przygoda jako maszynisty pasażerskich pociągów
dalekobieżnych.
Początkowe służby na Pt47-12 upływały
spokojnie. Jednak po jakimś czasie zaczął mnie prześladować pech i z
przyczyn niezależnych ode mnie co rusz “nawalałem” pociągi.
Pierwsze przykre
zdarzenie miałem prowadząc z Poznania pociąg pośpieszny Gdynia -
Jelenia Góra. Od Rawicza parowóz przestał robić parę. Pod
Obornikami Śląskimi stałem na szlaku ponad godzinę w celu wytworzenia
odpowiedniej ilości pary i w sumie “dołożyłem” pociąg na
ponad 90 minut. Po przyjeździe do Wrocławia, czekający na peronie
Miński solidnie mnie zbeształ, natomiast naczelnik szopy zdjął z
maszynisty na pomocnika. Nikt nie chciał uwierzyć, że parowóz
podczas jazdy przy otwartej przepustnicy “nie robi pary”.
Miński wziął więc naszą
“dwunastkę” i pojechał do Poznania. W podobny sposób
nawalił pociąg. Ale doświadczony maszynista szybko rozpoznał już na
trasie tego przyczynę. W poznańskiej parowozowni wykonano stosowną
naprawę. Przyczyną usterki było wypadnięcie noża rozsiekacza w dyszy
wylotowej komina. Po napisaniu wyjaśnienia przez Mińskiego
przywrócono mnie do jazdy jako maszynistę.
Po kilku spokojnych
służbach - znów pech. Jechałem z Jeleniej Góry pociągiem
kolonijnym. Ruszając spod semafora na Grabiszynie urwałem główny
korbowód w ramie. Znów opóźnienie i jeszcze dobrze
nie przyjechałem, a już mnie zdjęto. Po oględzinach okazało się jednak,
że korbowód miał od wewnętrznej strony stare pęknięcie. Cofnięto
pochopnie wydaną decyzję.
Najbardziej
przykrym wydarzeniem, jakie mnie spotkało w pierwszych miesiącach
prowadzenia parowozu Pt47-12 była służba we wrześniu 1963 r. Wracałem z
Poznania “dziubolem” (tak nazywaliśmy pociąg Brześć -
Legnica). Mijając stację Wrocław Popowice wytopiły się obie
główne panewki korbowe i obie główne panewki wiązarowe.
Potworne wrażenie zrobił wjazd pociągu pod dach hali we Wrocławiu.
Ludzie w panice uciekali do drugiej krawędzi peronu, myśląc zapewne, że
maszyna zaraz się rozleci - taki był ogromny huk i łomot. Zanim się
zatrzymałem, stało już grono maszynistów starszych i młodszych.
Część z nich współczuła. Nie brakowało jednak takich,
którzy śmiejąc się pokpiwali, że: “protegowany Mińskiego
jest już skończony”. Byłem kompletnie załamany, łzy same płyneły
do oczu. Kolejny jednak raz wspólnik mnie nie zawiódł i
wziął w obronę. Przyczynę tak ciężkiego uszkodzenia parowozu widział w
trudnych warunkach atmosferycznych, jakie panowały podczas jazdy.
Ogromna wichura niosąca tumany piachu, spowodowała dostanie się go do
mechanizmów. Tylko jedno krótkie planowe zatrzymanie - w
Lesznie - uniemożliwiało dokonanie oględzin podwozia i przesmarowanie
mechanizmów biegowych.
Po tym wydarzeniu
fatum, jakie dotąd często mnie prześladowało, ustąpiło. Dalsze służby i
miesiące upływały spokojnie, a ja nabierałem koniecznego doświadczenia
i rutyny. Po odstawieniu parowozu Pt47-12 do ZNTK Bydgoszcz pod koniec
listopada 1963 r., drogi - moja i mojego nauczyciela fachu maszynisty
Kazimierza Mińskiego - zaczęły się rozchodzić. On wrócił na
swój Pt47-82. Jeździłem z nim jeszcze miesiąc jako
wspólnik, ale gdy nadszedł czas odbioru Pt47-12, rozstaliśmy się
definitywnie.
Moim nowym
wspólnikiem został Eugeniusz Biadoń, a naszymi pomocnikami: moim
dalej Arkadiusz Dawidowicz, a zmiennika mój brat Stanisław
Dołubizno, który przywędrował za mną z dalekiego Domanowa.
Podobnie jak ja, on też pragnął być w dzieciństwie maszynistą. W takim
zespole pracowaliśmy do końca października 1967 roku.
Ekipa była bardzo
zgrana. Mimo iż Stasiek formalnie był przypisany jako pomocnik Gienka,
często - choć było to zakazane - jako bracia jeździliśmy razem. Nikt z
administracji, czy z dyspozytorów nie robił nam
problemów. Mieliśmy tylko nie dać się złapać. W razie kontroli,
bez zmrużenia oka twierdziliśmy, że to tylko zbieżność nazwisk. Wiele
razy, zwłaszcza gdy zbliżały się święta ustalaliśmy, że po ostatnim
przedświątecznym przeglądzie okresowym będzie zamiana
pomocników. Nam maszynistom, nie robiło różnicy, z
którym z będziemy jechać. Obaj byli bardzo sumienni. Ponadto,
bardzo często chodziliśmy wtedy do pracy. Nawet co kilka godzin.
Wiadomo było, że w czasie świąt i tak praca nas nie ominie. Woleliśmy
ten czas spędzić razem. Wspólne świąteczne służby traktowaliśmy
bez żadnych ulg. Tak jak każdą inną. Po spotkaniu na parowozie,
składaliśmy sobie życzenia i... “wio, za łopatę!”.
W zasadzie nasze
wszystkie służby, czy w Święta, czy w Sylwestra, wspominać możemy
jak... jedną służbę. Zawsze jechaliśmy do Bogatyni.
W 1964 r. kupiłem motor. Nowiutkiego “Junaka”. Dziś mogę stwierdzić, że odmienił on moje życie.
Gdy kończyłem pracę
i parowóz miał przyjmować Gienek, często zajeżdżałem po niego do
domu i zawoziłem do szopy. W połowie czerwca, tradycyjnie po służbie,
pojechałem do Biadoniów. Gienek pakował torbę, Biadoniowa
krzątała się po domu. Ale była tam jeszcze jedna osoba. Emilia,
córka sąsiadów “przez ścianę”. Spodobała mi
się. Odtąd zajeżdżałem na Dworcową już nie tylko po wspólnika.
Krótko po
naszym poznaniu, Mila zaczełam przychodzić na stację, gdy w dzień
zaczynałem lub kończyłem służbę. Kiedyś będąc jeszcze dzieckiem, na
perony przyprowadzał ją ojciec, też kolejarz. Panicznie bała się wtedy
parowozu. Nazywała je “smoluchami” i podczas wjazdu
pociągów uciekała schodami do tunelu. Przychodząc do mnie,
śmiała się, że musi się do nich przyzwyczaić, aby wyjść za mąż za
“smolucha”.
Ślub cywilny
wzięliśmy 20 sierpnia tegoż roku. Moim świadkiem był Arek Dawidowicz. Z
kościelnym zaczekaliśmy do Świąt Bożego Narodzenia. Tradycyjnie w
święta Gienek pracował z Arkiem, więc moim świadkiem był Stasiek.
2 lutego 1966 r.
urodził się Darek. Z początku był niemiłosiernym beksą, więc często
zdarzało się, że dobrze wypocząłem dopiero w noclegowniach na stacjach
zwrotnych. Gdy miał kilka lat okazało się, że chyba po swojej mamie,
także odziedziczył strach przed parowozem. Co prawda, nie uciekał do
tunelu, ale o podejściu do maszyny czy przywitaniu się z umorusanym
tatą nie było mowy. Za to lubił grzebać w mojej torbie, gdy wracałem do
domu. Stawiałem ją w przedpokoju, a Darek po kolei zanosił do kuchni
pusty termos, resztki jedzenia, słoiki, woreczki. Często znajdował
także “niespodzianki”:
- O, gołąbki! - krzyczał, wyciągając z torby bażanty lub kuropatwy.
Najczęściej było to zimą i po
kieleckich służbach. Ptaki szukały nie ośnieżonych miejsc i gnieździły
się na torach. Podrywały się do lotu tuż przed parowozem i potem
znajdowałem kilka sztuk, zaczepionych o elementy czołownicy. Pierwszy
raz przyniosłem do domu z obawą, czy aby razem z tymi ptakami nie
wygonią mnie za drzwi. Rosół jednak okazał się bardzo smaczny, a
i udko do drugiego dania było wyśmienite.
1 listopada 1967 r.
skierowano mnie na kurs maszynistów trakcji spalinowej. Po jego
ukończeniu 31 maja 1968 r., wróciłem na Pt47-12; skład brygady
został bez zmian. W kwietniu 1968 r. mój pomocnik został
skierowany na kurs maszynistów trakcji parowej. Przydzielono mi
nowego pomocnika, dużo starszego ode mnie. Szybko okazało się, co po
odejściu Arka straciłem. “Nowy” był słaby. Żaden maszynista
nie chciał z nim jeździć. On zaś bardzo chciał być w drużynach na Pt47.
Niestety, po kilku miesiącach napisałem raport, by zabrano go na Ok1,
bo nie dość że słabo palił, to ciągle trzeba go było budzić, aby
“dał do pieca”. Kierownik trakcji tylko czekał na taki
raport i skierował pomocnika do pracy bardziej odpowiadającej chęciom i
możliwościom, jakie posiadał. Na jego miejsce przyszedł młody,
początkujący pomocnik Marian Tyburski. W przeciwieństwie do
poprzednika, ten miał chęci i ogromny zapał do pracy, szybko więc stał
się dobrym i wartościowym współpracownikiem. W dobrej atmosferze
drużyn naszego parowozu zdałem się powoli na dobre zapomnieć o owym
pechu, jaki towarzyszył mi w pierwszych jazdach, gdy dzierżyłem drążek
przepustnicy. Nikt nie jest jednak do końca wolny od kłopotów i
nieprzewidywalnych zdarzeń.
Na początku maja
1969 r. przeżyłem na Pt47-12 jedną z najniebezpieczniejszych historii
jako maszynista. Prowadząc z Tyburskim międzynarodowy pociąg pośpieszny
Kraków - Erfurt, na szlaku Miękinia - Środa Śląska przy
rozkładowej prędkości 100 km/h wyskoczył z szyn pierwszy wózek
tendra. Nagłe hamowanie! Pełen tender wody i węgla. Podskakiwanie
wózka po podkładach spowodowało urwanie wszystkich sztyc
resorowych. Pod naporem węgla pękły drewniane zastawy przy tendrze w
budce maszynisty. Nim się zatrzymaliśmy zsypało się go do budki tyle,
że ledwie starczyło miejsca dla nas. Wychodziliśmy oknami, gdyż drzwi
zostały dokładnie zasypane.
Miesiąc po
wykolejeniu zacząłem się obawiać, czy fatum do mnie nie wróciło.
W czasie ruszania tym samym pociągiem ze Zgorzelca do Görlitz,
pękła śruba przy klinie głównego korbowodu. Przestraszeni
ogromnym hukiem przy wjeżdżaniu pod dach peronów w Görlitz
niemieccy celnicy i żołnierze w pierwszej chwili myśleli (jak potem
tłumaczyli), że chcę wysadzić dworzec. Za ten “incydent”
chciano nas zaprowadzić do aresztu. Na szczęście nie doszło do tego. W
parowozowni Görlitz niemieccy rzemieślnicy dokładnie dorobili
uszkodzony element, choć z wielkim trudem. Ledwie zdążyliśmy na nasz
planowy pociąg.
Po paru dniach u naczelnika
parowozowni Wrocław Główny na dywaniku musiałem się grubo za to
tłumaczyć, gdyż po solidnej naprawie, przyszedł solidny rachunek do
zapłacenia.
Każde przekroczenie granicy na Nysie
Łużyckiej zawsze wywoływało u mnie mieszane uczucia. Z jednej strony
ogromna ciekawość. Magiczny moment przejazdu przez most graniczny, za
którym witała nas odmienna od polskiej sygnalizacja kolejowa,
duży i lepiej zadbany od zgorzeleckiego, dworzec. Korzystaliśmy też z
możliwości stumetrowego spaceru od dworca, aby chociaż trochę poznać
miasto. Tylko na tyle pozwalały nasze przepustki. Jednak z drugiej
strony, dość świeże były przykre wspomnienia II wojny światowej,
które - pomimo iż byłem wtedy małym dzieckiem - mocno wryły się
w pamięci.
Gdzieś na początku 1963 roku, w czasie
jednej z pierwszych służb do Görlitz gdy zostałem maszynistą,
miało miejsce zdarzenie po którym mogłaby to być moja ostatnia
jazda do NRD.
Było jeszcze sporo czasu do odjazdu
naszego pociągu, który mieliśmy prowadzić do Polski, gdy do
parowozu podeszło kilku oficerów niemieckich. Jeden z nich, mową
podobną do gwary śląskiej poprosił o pokazanie działania stokera.
Uzyskawszy moje przyzwolenie weszli do budki. Kilka minut trwało zanim
pomocnik uruchomił stoker i ogień w palenisku rozpalił się na dobre.
Patrzyli z coraz większym zachwytem, głośno potwierdzanym znanymi
powszechnie:
- Ja..., gut...!
Widząc, jak upajają się widokiem coraz
większych płomieni, naraz przyszło mi do głowy skojarzenie,
które zanim dobrze pomyślałem, samo wyrwało się z ust.
Naśladując mowę oficera - “Ślązaka” krzyknąłem:
- Jo pierona, jak w Oświęcimiu!
Jak to usłyszeli oficerowie niemieccy,
szybko spojrzeli po sobie i jak rażeni “pieronem”, jeden
przez drugiego poczęli wyskakiwać z budki. Został tylko
“Ślązak”, który pokazując na drzwi, rzucił ze
złością:
- Na “komando”!
Poszedłem. “Komando”
okazało się być jednym z pomieszczeń na peronie, w którym
“Ślązak” zaczął mnie uświadamiać, że postąpiłem bardzo źle,
bo dzisiejsze Niemcy demokratyczne, to nie to samo, co hitlerowskie.
Zdawałem sobie sprawę, że mówiąc cokolwiek mógłbym tylko
pogorszyć swoją sytuację. Jednak odważyłem się bronić, gdy zauważyłem
stojącą za oknem grupkę żołnierzy:
- Do tych chyba też jeszcze nie
dotarło, że to już Niemcy demokratyczne. Zachowują się tak samo jak ci,
którzy podczas wojny przyszli do naszego gospodarstwa i
niszczyli znalezione żarna. Otoczyli dom, stając w rozkroku i bujając
się na flekach. Tak ich wtedy zapamiętałem i tak samo stojących widzę
dziś.
“Ślązak” popatrzył tam gdzie ja, zaklął szpetnie, oddał mi “ausweiss” i bez słowa palcem pokazał drzwi.
Po powrocie do Polski, czekałem z
obawą na wezwanie do naczelnika na dywanik. Znów jednak
pojechałem do Görlitz, potem jeszcze raz, potem następne...
Starałem się wtedy już nie zwracać uwagi na to, co mnie za pierwszymi
razami drażniło. Z czasem pomyślałem, że to taki “folklor”,
potem wszystko normalniało. Ale jeszcze przez długi czas, gdy
“Ślązak” zmierzając wzdłuż peronu w stronę mojego parowozu
na kontrolę z daleka rozpoznał mnie w okienku, groził ręką i ...
zawracał.
Do NRD jeździłem tylko do Görlitz
oraz tranzytem przez mały odcinek ich terytorium w drodze do Bogatyni.
Biegnąca wzdłuż Nysy Łużyckiej trasa, między stacjami Bratków
Zgorzelecki a Turoszów natrafiała na ostry przełom tej
granicznej rzeki. Przejeżdżając przez pierwszy most wkraczaliśmy na
teren NRD, by po około 300 metrach jazdy wzdłuż siatki i pokonaniu
kolejnej przeprawy znaleźć się z powrotem w Polsce.
W Görlitz - z
chwilą odczepienia parowozu od składu - wszystkie manewry wykonywane
były pod okiem niemieckiego pilota. Na przedzie parowozu jechał z nami
do parowozowni, gdzie obracaliśmy maszynę, aby następnie udać się do
specjalnie wyznaczonego dla naszych parowozów miejsca
oczekiwania na pociąg do Polski. Pod żadnym pozorem nie można było
samodzielnie poruszać się po niemieckiej stacji.
Kilkakrotnie też
przekraczałem granicę z ówczesną Czechosłowacją. Nie były to
jednak, jak w przypadku służb do Niemiec, jazdy planowe. Pierwszy raz
południową granicę Polski przekroczyłem w sierpniu 1957 r. na parowozie
Pt47-23, prowadzonym przez maszynistę Jana Uszaka. Dostaliśmy polecenie
zawiezienia celników do stacji Lichkov. Oprócz
celników jechało z nami także dwóch wopistów. Po
zatrzymaniu się w Lichkov chciałem zejść z parowozu i zobaczyć, jak
wygląda tamtejsza stacja. Niestety, wopiści zagrodzili nam zejścia z
budki, ponieważ nie mieliśmy przepustek. Jako młodzieniec ciekawy
świata nie mogłem za bardzo pojąć takiego zachowania, zacząłem się
trochę buntować i gdyby nie stanowczy “rozkaz” maszynisty
przywołujący mnie do porządku niechybnie napytałbym sobie biedy. Dziwne
to były wtedy czasy. Wystarczyło spojrzeć trochę nie tak i kłopoty
gotowe.
Później, gdy - abyśmy się
“nie nudzili” w czasie postoju w Międzylesiu - zatrudniano
nas przez służbę drogową na szlaku do Lichkov, też zawsze jechał z nami
wopista “pilnujący” na środku toru granicy, z gotowym do
strzału karabinem. Gdy zostałem maszynistą, a pociągi do Pragi stawały
się coraz cięższe, często wypychaliśmy “czecha” ku granicy.
Już bez wopisty na parowozie... Dostawałem rozkaz do danego kilometra,
po czym wracaliśmy do Międzylesia.
Oprócz
historii zabawnych, ciekawych, niebezpiecznych czy przykrych,
szczególnie utkwiło mi w pamięci jeszcze jedno zdarzenie.
Miało to miejsce we wrześniu 1969 r.
Jadąc pociągiem osobowym z Kielc, po otrzymaniu od kierownika pociągu
sygnału odjazdu z przystanku Podlesie, ruszyłem w dalszą drogę. Po
krótkiej chwili zobaczyłem, jak w oddali biegł dość nieporadnie
człowiek. Nie rozpędzałem pociągu. Gdy podjechaliśmy bliżej, okazało
się, że była to kobieta z małym dzieckiem na ręku. Krzyknąłem, czy chce
jechać. Widząc, jak z trudem łapie powietrze, na wszelki wypadek
zatrzymałem pociąg. Natychmiast pootwierały się okna i drzwi. Ciekawscy
badali co się stało. Czyjeś ręce odebrały dziecko i pomogły wsiąść
wyczerpanej kobiecie. Na stacji Turów miałem pierwsze spięcie z
kontrolerem, który jechał tym składem. Dlaczego dodatkowo się
zatrzymałem? Nie rozumiałem jego pretensji, gdyż widziałem, jak
obserwował z pierwszego wagonu całą sytuację i znał przyczynę
zatrzymania w Podlesiu. Rychło jednak ruszyliśmy z Turowa. Finał tej
sprawy przeniósł się do Częstochowy. Kobieta, dla której
zatrzymałem się w Podlesiu podeszła i nie kryjąc ciepłych słów
długo nam dziękowała. Natomiast kontroler i kierownik pociągu grożąc
pisaniem raportów i obiecując solennie odsunięcie od dalszych
jazd, doprowadzili do tego, że gdyby nie dwaj pasażerowie, doszło by
pewnie do rękoczynów. Jak się okazało po chwili, byli to
panowie, którzy pomogli kobiecie wsiąść do pociągu. Przedstawili
się jako prokurator i asystent prokuratora. Pierwszy powiedział, że
bardziej należą mi się słowa uznania za ten czyn niż jakiejkolwiek
nagany. Matka jechała z ciężko chorym dzieckiem do lekarza. Gdy
kontroler i kierownik pociągu usłyszeli, kim są ci dwaj pasażerowie,
nieco spuścili z tonu. Prokurator przyrzekł jednak, że tak tej sprawy
nie zostawi. Po jakimś czasie dowiedziałem się, że kontroler i
kierownik pociągu zostali ukarani zdjęciem ze swoich stanowisk na
niższe, za wulgarne odnoszenie się do maszynisty i pomocnika.
Od niemal
dwóch lat miałem już w ręku prawo kierowania spalinowymi
pojazdami trakcyjnymi. Powoli zbliżał się zmierzch trakcji parowej.
Przyszedł czas zamiany budki maszynisty parowozu na wygodną,
przeszkloną kabinę lokomotywy spalinowej.
5. Na spalinowkach
W 1970 r.
lokomotywownia Wrocław Główny przejęła od Ostrowa
Wielkopolskiego wszystkie pociągi warszawskie. Jednocześnie do naszej
szopy zaczęły przychodzić lokomotywy serii ST43. Mnie i maszynistę
Zygmunta Przekwasa zabrano wtedy z trakcji parowej na spalinową,
przydzielając ST43-131 z lokomotywowni Wrocław Brochów. Nie od
razu jednak dane nam było obsadzić tę maszynę. Bardzo pechową miała
ostatnią służbę w barwach jednostki brochowskiej. Tamtejszy maszynista
biorąc pociąg “piaskowy” ze stacji Okmiany nie sprawdził
dokładnie działania hamulców. Już na szlaku w kierunku Chojnowa
(jazda po dość dużym spadku), jak to się mawia wśród
maszynistów: “nie miał czym hamować”. W Chojnowie
skład skierowano na tor boczny, który zakończony był zwrotnicą
kierującą na ławę piaskową z uporem. Zaraz za nim kończyła się skarpa.
W efekcie ST43-131 po rozbiciu kozła oporowego, pchana jeszcze przez
ładowne wagony towarowe stoczyła się z wysokości prawie jednego piętra.
Po tym wypadku skierowano ją do ZNTK Poznań. Nam zaś przydzielono na
pewien okres ST43-179 z lokomotywowni Szczecin Wzgórze
Hetmańskie.
Krótko po jej przyprowadzeniu do Wrocławia
miałem pierwsze - i jak się później okazało nie ostatnie -
spięcie z maszynistą instruktorem trakcji spalinowej. Obejrzał obie
kabiny, w których nie zaaprobował jedynie przyklejonych na
środkowych słupkach okiennych, obrazków Matki Boskiej
Częstochowskiej.
- Nie ja je powiesiłem, więc także ja ich nie zdejmę - odparłem, co bardzo nie spodobało się instruktorowi.
Aby jednak uchronić wizerunki przed podobnymi ludźmi, odchodząc z tej
lokomotywy po około czterech miesiącach, delikatnie jeden oderwałem.
Cały czas woziłem go ze sobą w kalendarzu, przekładając co rok do
nowego i tak do ostatniej służby na PKP.
Gdy zaczęliśmy ponownie jeździć pociągami do
Warszawy, zazdrośni maszyniści ostrowscy robili nam
“kawały”. Najczęściej zakręcali ręczne hamulce w wagonach,
abyśmy opóźniali pociągi. Czyniąc w ten sposób, mieli
chyba nadzieję na ich - przynajmniej niektórych - odzyskanie.
Gdy to nie pomogło, na peronach zaczęli pojawiać się miejscowi
instruktorzy, pilnie wypatrujący usterek podwozia. Gdy zauważyli byle
błahostkę, polecali wypięcie lokomotywy ze składu robiąc defekt
maszyny, aby poprowadzić pociąg dalej swoim taborem z własną obsadą.
Tak wystawili maszynistę Janusza Lewickiego na ST43-120. Krótko
potem padło na mnie. Prowadząc międzynarodowy pociąg z Frankfurtu nad
Menem do Warszawy przy wjeździe na stację w Ostrowie Wielkopolskim
ujrzałem na końcu peronu jednego z ostrowskich instruktorów.
Szybko obszedł lokomotywę dookoła i kazał się wypinać “na
przekrzywioną belkę bujakową”. Zszedłem i ja obejrzeć podwozie.
Owszem belka bujakowa była ustawiona nieco pod kątem jednak moim
zdaniem niczemu to nie zagrażało. Widząc twardą postawę, instruktor nie
dopuścił do odjazdu pociągu oznajmiając kierownikowi iż jestem pijany i
wezwał funkcjonariuszy MO oraz SOK. Nic to nie pomogło. Ci stwierdzili
moją trzeźwość i jak szybko się pojawili, tak szybko poszli. Potem nie
można było wypuścić pociągu na szlak i cała ta zabawa trwała około 70
minut. Instruktor nie dał jednak za wygraną. Tak jak się odgrażał -
podczas gdy ja bez przeszkód poprowadziłem pociąg do Warszawy i
szczęśliwie wróciłem - narobił sporo zamieszania. Gdy po
przyjeździe do Wrocławia zgłaszałem się na punkcie kontrolnym, czekał
na mnie nasz maszynista instruktor Stanisław Steciuk. Bezpardonowo
wyrzucił moje rzeczy osobiste z lokomotywy i sam zjechał spod
“kontrolnego” do szopy. Ja natomiast musiałem iść pieszo.
Sporo nerwów i wyjaśnień kosztowała mnie ta sprawa, ale
kierownictwo lokomotywowni, znając z opowiadań innych
maszynistów sytuację na stacji w Ostrowie Wielkopolskim, wzięło
moją stronę.
Po około czterech miesiącach odebraliśmy z ZNTK
Poznań naprawioną ST43-131, która na długo stała się dla mnie i
Zygmunta wspólnym warsztatem. Nasza współpraca układała
się od początku bardzo dobrze, byliśmy zgraną ekipą. Dbaliśmy o naszą
maszynę - była najczyściejszą lokomotywą we Wrocławiu. Z tego też
powodu bardzo często, nawet po kilka miesięcy pod rząd przydzielano nas
razem z ST43-131 wyłącznie do obsługi ekspresu “Odra”.
Opłacił się więc wysiłek przy utrzymaniu lokomotywy w nienagannym
wyglądzie. Był to chyba najprzyjemniejszy okres pracy na
“rumunie”. Prowadziliśmy prestiżowy pociąg, a poznając
dokładnie szlak, każde wzniesienie, spadek, każdą “dziurę”
w torze i lokomotywę jak własną kieszeń, robiliśmy największe
oszczędności paliwa i oleju. W tamtych czasach miało to niebagatelne
znaczenie i rodziło uznanie wśród przełożonych.
Większość maszynistów chwaliła rumuńskie
lokomotywy. Z każdym pociągiem, nawet na trudnych górskich
trasach Dolnego Śląska, nie było problemów z utrzymaniem
zgodnego z rozkładem czasu jazdy. Nie od razu jednak - jakby nie
dowierzając zdolnościom nowej trakcji - puszczano spalinówki na
wszystkie trasy. Także nie sprzyjało temu konserwatywne,
“parowozowe” grono zarządu trakcji w Dolnośląskiej DOKP.
Szlakiem o trudnym profilu była linia Wrocław - Międzylesie. We
wrześniu 1971 r. polecono mi pojechać tam na próbę lokomotywą
ST43-131. Miałem prowadzić pociąg 1603 Warszawa - Praga. Gdy czekałem
“pod tarczą” na przyjazd składu, doczepiono mi salonkę,
którą wybrali się dość licznie przedstawiciele Dolnośląskiej
DOKP by sprawdzić, jak “rumun” spisze się na
górskiej trasie w jesiennych warunkach. Mimo iż brutto pociągu
przekraczało 600 ton, na każdej stacji byłem przed planem. Międzylesie
osiągnąłem 12 minut przed rozkładowym czasem przyjazdu, przewidzianego
dla parowozów serii Pt47. Po zatrzymaniu na peron powychodzili
pasażerowie dyrekcyjnej salonki. Prawie wszyscy byli jednomyślni, że
“rumun” niezaprzeczalnie pokazał swą wyższość nad
najlepszym nawet parowozem. Jedynym niezadowolonym był stary
“parowoziarz”, pan Adam Chryncewicz. Skwitował jazdę
krótko, zaciągając z wileńskim akcentem:
- Nu tak! Wszystko pięknie, ale brak dymu i tego zapachu...
Romantyzm jazdy parowozem jest oczywiście
niezaprzeczalny, ale ja wspominając ową jazdę mam nieco inne
porównanie. Na “rumunie” w drodze do Międzylesia -
jak to mówią maszyniści - nie było co robić. Natomiast na
parowozie, i przy takim brutcie, była niezła gimnastyka od początku do
końca służby. Do tego dochodził nabór wody w Kłodzku. A leciała
ona do tendra jak przysłowiowa krew z nosa. Dlatego maszyniści często
decydowali się na uzupełnianie wody w Kamieńcu Ząbkowickim, gdzie
ciśnienie było duże. Tak się jechało, aby dotrzeć na tę stację parę
minut przed czasem. Wydłużało się postój o dwie, trzy minuty.
Przy sprzyjających warunkach w Kłodzku byliśmy planowo. A jak nawet się
nie udało to i tak nie trzeba się było bawić, aby złapać do tendra tych
parę kropel, w czasie o wiele dłuższego - przewidzianego rozkładem -
postoju. Nie pomagały raporty, prośby i monity, aby przesunąć
rozkładowy nabór wody z Kłodzka do Kamieńca. Efekt był odwrotny.
Znalazł się ktoś roztropny i... żuraw w Kamieńcu zamknięto przed
wrocławskimi maszynami na kłódkę. No, ale od czego były na
parowozie kilof, młotek i przecinak...?
Bez wody na kolei ani rusz. Nawet przy prowadzeniu
pociągu nowocześniejszymi i sprawniejszymi lokomotywami niż
parowóz. ST43, mimo iż w pierwszych latach swojej służby na PKP
wykorzystywane były często do prowadzenia pociągów pasażerskich,
są przeznaczone do służby towarowej. Z tego powodu nie mają urządzenia
do ogrzewania składu. W sezonie zimowym brutto prowadzonych
pociągów zwiększało się przeto o wagon ogrzewczy. Specjalnych
problemów z “parnikami” nie było. Jedynie podczas
dużych mrozów i intensywnego ogrzewania następowało na
niektórych stacjach drobne zakłócenie planowego postoju,
powodowane koniecznością uzupełnienia zapasu wody. Przykładowo jadąc z
Warszawy, w Ostrowie Wielkopolskim trzeba było po wymianie
podróżnych podciągnąć nieco skład, gdyż w długich pociągach
“parniki” znajdowały się w środku, natomiast w ekspresie
“Odra” na końcu. Było trochę kłopotu, ale stwarzało też
pewien komfort. Maszynista nie był odpowiedzialny za ogrzewanie składu,
obsługa wagonów ogrzewczych należała do wagonowni.
Ostre i śnieżne zimy, jakich wówczas nie
brakowało, dawały się jednak we znaki. W grudniu 1972 r. jechałem
“Sudetami” do Warszawy. Zaraz za Wrocławiem - zamieć. Mimo
tego, utrzymując prędkość jakoś jechałem. Przed posterunkiem odgałęźnym
Łukanów zatrzymało mnie czerwone światło semafora. Nie było
wtedy łączności radiowej między posterunkami ruchu a maszynistą, więc
nie znałem przyczyny postoju. Po około godzinie, gdy przez moment
słabiej sypało, ujrzałem w oddali człowieka przy zwrotnicy. Odgarniał
śnieg. Poszedł w końcu do nastawni i po jakimś czasie znów się
pojawił. I tak kilka razy. Domyśliłem się wtedy, że dyżurny ruchu jest
sam na służbie. Po odgarnięciu śniegu szedł przestawiać zwrotnicę. Nim
dotarł do budynku, zwrotnica była znów zasypana. Minęła jeszcze
jedna godzina. W końcu na semaforze pojawiła się “wolna
droga”. Obawiałem się, czy ruszę, ponieważ kół nie było
już widać spod śniegu, ale powoli udało mi się opuścić Łukanów.
Jechałem niemal po omacku, jedynie na nasypach prowadziłem pociąg w
miarę pewnie. Przed Ostrowem Wielkopolskim, koło Topoli wjechałem w
zaspę. Prędkość zaczęła szybko spadać. Z niepokojem obserwowałem
mierniki na pulpicie i śnieg, szybko zakrywający czołowe szyby. Przy 20
km/h pomyślałem, że już nie wytrzymają przekaźniki nadmiarowe. A wtedy
niechybnie bym stanął na amen. Na szczęście prędkość powoli zaczęła
rosnąć.
Wycieraczki miałem cały czas włączone. Ale po
minięciu zaspy, nie odgarniały śniegu z przednich okien. By cokolwiek
widzieć, otworzyłem boczne okienko i powoli wjeżdżałem do Ostrowa. Na
stacji okazało się, że w zaspie “zabrało” wycieraczki, więc
ręcznie oczyściłem okna. Ponieważ by mi było wstyd defektować “na
wycieraczki” (i do tego w Ostrowie, gdzie nieraz próbowano
nas wypinać bez powodów), ruszyłem dalej. Podczas jazdy śnieg
szybko zaklejał przednie szyby. Otwierałem wtedy boczne okno i - niczym
na parowozie - obserwowałem szlak. Na szczęście powoli przestawało
padać.
Przyszła wiosna. Wraz z nią Święta Wielkanocne. W
niedzielę, o czwartej rano, przyjechałem “Karkonoszami” z
Łodzi. Niedawno dostaliśmy mieszkanie i chcieliśmy z Milą urządzić
pierwsze świąteczne wielkanocne śniadanie u nas, zapraszając jej
rodziców. Plan ułożył się wyjątkowo po naszej myśli. Zygmunt
szybko mnie zmienił i poszedłem do domu, złapać chociaż parę godzin
snu. O dziesiątej przyszli teściowie. Nie zdążyliśmy się podzielić
jajkiem - dzwonek do drzwi. Mila poszła otworzyć i wróciła z
marsową miną:
- Włodek, ktoś do ciebie.
W drzwiach stał dyrektor rejonu Stanisław Wójcik:
- Panie Włodku! Bardzo pana proszę: czy nie
pojechałby pan o 12.00 do Łodzi? Nie ma kto jechać i pociąg będzie
stał!
Nie potrafiłem odmówić. Pan Wójcik szczerze ucieszony powiedział:
- Wiedziałem, że na panu mogę zawsze polegać. Niech się pan szykuje, czekam w samochodzie.
Złożyliśmy sobie życzenia i zacząłem szykować
jedzenie do pracy. Chyba po raz pierwszy, nie w kuchni. Pozbierałem po
trosze ze świątecznych talerzy. Mila była bardzo zła iż nie
odmówiłem Wójcikowi. Długo starała się na tę okazję, a tu
mąż ledwie przyszedł z pracy, znów do niej wychodzi. Bałem się
cokolwiek mówić, by się wytłumaczyć. Pomógł mi jednak
teść, stary kolejarz:
- Służba nie drużba. Włodek ma taką pracę w
której są sytuacje, że nie można odmówić. Przyszliśmy
dziś, przyjdziemy i jutro.
Pomogło!
Za to, że zgodziłem się pojechać, Wójcik
polecił dyspozytorowi zapisanie mnie na służbę dopiero po świętach, na
godziny wieczorne. I pod żadnym pozorem do tego czasu nie niepokoić.
Najzabawniejszym paradoksem jaki istniał w owym
czasie w lokomotywowni Wrocław Główny, była jazda młodej
dziewczyny za pomocnika na spalinówkach. Protegowana jednego z
instruktorów i kogoś ważnego z dyrekcji została przyjęta do
drużyn trakcji spalinowej, mimo iż instrukcja pracy manewrowej
zakazywała zatrudniania do manewrów kobiet. “Dzidka”
(tak ją nazywali maszyniści) jeździła ze wszystkimi, tylko nie ze mną.
Po prostu jej nie zabierałem. I o dziwo nie miałem z tego powodu
żadnych konsekwencji. Raz to tylko wytłumaczyłem wykorzystując
przepisy. Inni nabierali wody w usta. Widząc, że maszyniści jadąc z nią
wykonują pracę swoją i jej, postanowiłem wreszcie zakończyć tę
sielankę. Zabrałem “Dzidkę” “Lublinem” do
Kielc. Tam po dojechaniu do składu, poleciłem dziewczynie połączyć
lokomotywę. “Dzidka” została na siedzeniu odpowiadając
tylko, że jej nie zezwalają na to przepisy. Moje przepisy mówiły
z kolei, że jak mam pomocnika, to łączenie składu należy do jego
obowiązków, nie do mnie. W końcu zeszła z lokomotywy i ...
sterczała “pod hakiem” około 40 minut. Po tym czasie
uznałem, że nauki dość i połączyłem lokomotywę z wagonami.
“Dzidkę” odesłałem do drugiej kabiny i po przyjeździe do
Wrocławia uprzedzając fakty, napisałem stosowny raport na okoliczność
opóźnienia pociągu na stacji Kielce z winy nieumiejętności i
“niemocy” pomocnika, przytaczając szereg odpowiednich
paragrafów. Sprawa stała się zbyt głośna, aby pozwolono na
dalsze tolerowanie takiego stanu.
Była to niestety ostatnia służba kobiety za pomocnika we Wrocławiu.
Znane mi były przypadki obsługiwania przez kobiety nawet
parowozów, ale czy odbywało się to z korzyścią dla ich zdrowia -
tego pewny nie jestem. Kronikarze, a przede wszystkim emancypantki mogą
mieć mi to za złe ale... Obsługa obojętnie jakiego pojazdu trakcyjnego,
w niektórych momentach wymaga użycia znacznej siły fizycznej, do
której na pewno nie jest stworzona przeciętna kobieta. Jak się
potem okazało, pozostali koledzy też mieli dość jazdy z takim
pomocnikiem, co na nic mu nie pozwalają przepisy. Wielu mi dziękowało
za odwagę, za to w gmachu przy ulicy Joannitów “ostrzono
na mnie zęby”. Z biegiem czasu sprawa jednak ucichła.
Mój “rumun” był maszyną, na
której zajechałem do jednej z najodleglejszych stacji od
macierzystej lokomotywowni. Kolonijny pociąg doprowadziłem aż do
Olsztyna. Moim pomocnikiem był wtedy maszynista Hieronim Stellmach.
Kilka lat później, w lipcu 1977 r. prowadząc na EU07-115
międzynarodowy pociąg pośpieszny z Pragi do Moskwy zginął tragicznie w
czołowym zderzeniu pod Psim Polem.
W połowie lat siedemdziesiątych park lokomotyw
spalinowych, przeznaczonych do prowadzenia pociągów
pasażerskich, był już wzbogacony o kilkanaście egzemplarzy SP45.
Przekwas nie za bardzo chciał na nich jeździć, ja natomiast podjąłem
starania o przeniesienie na lokomotywy typowo pasażerskie. Rozstałem
się więc z moim dotychczasowym wspólnikiem i w styczniu 1975 r.
z Zakładów HCP w Poznaniu odebrałem SP45-153. Nową ekipę
stworzyłem z Arkiem Dawidowiczem, moim byłym pomocnikiem z Pt47-12.
Jego pomocnikiem był Ryszard Bołtuś, zaś moim Edward Więcek.
Jeździliśmy na niej spokojnie przez pół roku. Na początku lipca,
niestety, uległa wypadkowi na stacji Malczyce. Pecha miał nieplanowy na
tej maszynie mechanik Stanisław Besz. Prowadząc pociąg do Szczecina, w
jego drogę przebiegu wyjechał z boku legnicki Ok1. Nie pomogło nagłe
hamowanie i doszło do starcia. Nasza SP45-153 mocno nie ucierpiała: na
podstawie przesunął się silnik wraz z prądnicą. Lokomotywa była jeszcze
na gwarancji, więc nikt nie odważył się go uruchomić i skierowano ją do
ZNTK Poznań. Gdy po jakimś czasie pojechałem po odbiór, okazało
się, iż półroczny czyli prawie nowy silnik wymontowano,
wstawiając jakiś stary, ładnie pomalowany. Oczywiście wróciłem
do Wrocławia bez pojazdu. Powtórny odbiór lokomotywy z
nowym silnikiem, odbył się już bez zakłóceń.
Jakiś czas potem i mnie zdarzyło się uczestniczyć w
kolizji. Co prawda niegroźnej, której finał można by w dodatku
opowiadać jako dobry dowcip. Prowadząc pociąg osobowy Wrocław -
Szczecin otrzymałem rozkaz, aby na przejeździe kolejowym między
Bytomiem Odrzańskim a Nową Solą ograniczyć prędkość do 15 km/h. Gdy
zbliżałem się do przejazdu spostrzegłem autobus, który zatrzymał
się w bezpiecznej odległości od toru. Rozpocząłem zwalnianie do
prędkości określonej w rozkazie. Będąc w bliskiej odległości od
przejazdu patrzę i... oczom nie wierzę: autobus rusza i pakuje się pod
lokomotywę. Włączyłem syrenę i nagłe hamowanie, zaczepiłem jednak o tył
pojazdu, urywając drzwiczki od komory silnikowej. Skoczyliśmy z
pretensjami do siebie. Ja byłem - jak to się potocznie mawia -
“na prawie”, zaś kierowca autobusu utrzymywał, iż
zwalniając bieg pociągu... dawałem mu grzecznie możliwość pierwszeństwa
przejazdu. W końcu, gdy wytłumaczyłem młodemu kierowcy o co chodzi
uzgodniliśmy, iż on po cichu naprawi autobus, a ja o niczym nie będę u
swoich władz wspominał. Nie chciałem go skrzywdzić. Na lokomotywie nie
było nawet najmniejszego zadrapania.
Odkąd lokomotywy serii SP45 zaczęły coraz liczniej
reprezentować wrocławską szopę, grono maszynistów trakcji
spalinowej proponowało tak władzom lokomotywowni, jak zwierzchnikom na
wyższych szczeblach, by zastosować trakcję wielokrotną (czyli
poprowadzić pociąg dwoma lokomotywami), i znacznie skrócić czas
jazdy do Warszawy przez Łódź. Dotyczyć to mogło przynajmniej
pociągu jaki stolicę powinien osiągnąć najszybciej czyli ekspresu
“Odra”. Na podwarszawskich odcinkach istniała możliwość
rozwinięcia prędkości konstrukcyjnej 120 km/h, niestety nie osiągalnej
dla silniejszych “rumunów”. Ponadto podwojenie mocy
gwarantowało ciągłe utrzymywanie rozkładowej prędkości, jak
również szybsze jej uzyskanie po ruszeniu. Sama SP45 nadawała
się bardziej do prowadzenia lekkich składów podmiejskich, niż do
12. wagonowego ekspresu. Ale wtedy już nie liczono się tak ze zdaniem
maszynistów, jak dawniej. Rozkład warszawski ułożono wprawdzie
na lokomotywy SP45 z większą prędkością maksymalną, ale tak naprawdę
nie wniósł on nic nowego do obsługi ekspresu.
Podczas, gdy nasza SP45-153 przebywała w ZNTK
Poznań, jeździliśmy z Arkiem na lokomotywach ST43 prowadząc
“Odrę” tylko z prędkością 100 km/h tam gdzie na szlaku było
120 km/h... nie opóźniając pociągu. Trzeba nadmienić, iż w owym
czasie “Odra” była najładniejszym pociągiem PKP. Kremowo -
czerwone wagony korzystnie prezentowały się na tle innych
składów. Z dumą wjeżdżaliśmy naszą “Odrą” do stolicy.
Po otrzymaniu SP45-153, wróciłem na trasę do
Görlitz. Oprócz służb regularnych, pokonałem na niej inny
najdłuższy odcinek poza granicami kraju. Po przyprowadzeniu do Bogatyni
pociągu z Wrocławia, zgodnie z planem mieliśmy pojechać luzem do
Görlitz i stamtąd zabrać pociąg do Polski. Z Bogatyni do Niemiec
zawsze jechaliśmy przez Zgorzelec, ale owego dnia przejazd taki
uniemożliwiło wykolejenie wagonów w Sulikowie, więc wysłano nas
do Görlitz linią z Zittau. Jej duży fragment biegnie
wspólnie z trasą Bogatynia - Zgorzelec. W Krzewinie
Zgorzeleckiej bardzo często następowało krzyżowanie się składów
polskich i niemieckich. Po wyjeździe z tej stacji przekroczyliśmy most
nad Nysą Łużycką i znaleźliśmy się w NRD. Tuż za granicą wsiadł do
lokomotywy niemiecki pilot. Trochę po polsku, trochę “na
migi” a także za pomocą długopisu i kartki określał prędkość, z
jaką miałem jechać oraz wskazywał zwolnienia na stacji Hagenwerder.
Przejechaliśmy obok bardzo dużej elektrowni, którą do tej pory
mogłem obserwować tylko zza Nysy Łużyckiej. Do Görlitz wjechaliśmy
tunelem z tego samego kierunku, co ze Zgorzelca.
Szczególne wydarzenie jakie pamiętam z pracy
na SP45-153 miało miejsce 8 grudnia 1975 r. i wiązało się z przejazdem
pociągu specjalnego na VII Zjazd PZPR. Stałem wtedy w pogotowiu na
stacji Oleśnica, nanosząc spokojnie poprawki do rozkładów i
wykazów ostrzeżeń stałych. Oprócz mnie, na lokomotywie
byli jeszcze maszynista instruktor Józef Zyga i pomocnik Edward
Więcek. Kilkanaście minut przed planowym przejazdem
“ponsza”, przez leżący nie opodal Oleśnicy posterunek
odgałęźny Łukanów dostaliśmy polecenie wyjazdu do Borowy
Oleśnickiej, aby tam przejąć pociąg z delegatami. W pierwszej chwili
pomyśleliśmy, że zdefektował specjalnie na tę okazję wyprodukowany i
przygotowany w “Pafawagu” elektrowóz EP08-006,
który prowadził maszynista Podubrowny wraz z instruktorem
Henrykiem Trzaską. W Borowie Oleśnickiej dowiedzieliśmy się jednak
prawdziwej przyczyny. Na odcinku Grabowno Wielkie - Twardogóra
Sycowska została zerwana sieć trakcyjna, na niedawno oddanej do użytku
zelektryfikowanej trasie do Sieradza. Trzeba było więc pojechać do
Ostrowa Wielkopolskiego drogą okrężną przez Krotoszyn. Dyrekcyjni
decydenci obliczyli, iż z tego powodu “ponsz” będzie
opóźniony około 40 minut. Po wyjeździe z Borowy Oleśnickiej,
Zyga dyskretnie szepnął:
- Włodek jedź tak, aby było bezpiecznie i dobrze. Taśmy nikt nie będzie sprawdzał, ja ją zabiorę.
Do Ostrowa przyjechaliśmy tylko 15 minut po czasie.
Szybko odczepiliśmy naszą lokomotywę i “specpociąg” pomknął
dalej. Opóźnienie, jakiego doznał wskutek okrężnej jazdy,
maszyniści “ósemki” wyrobili do Koluszek i planowo
wjechali w perony nowego dworca Warszawa Centralna.
Wyszła z tego niezła draka. Do Ministerstwa Komunikacji i do KC PZPR
podano pierwszą wersję wyliczeń wskazujących na znaczne
opóźnienie pociągu i nie śledzono potem jego faktycznego czasu
jazdy. Wszyscy oficjele poszli do baru, orkiestra też - nikt nie witał
gości przybyłych z Dolnego Śląska. Zdziwienie było ogromne, jak z
podziemnych peronów dworca zaczęli wychodzić
“opóźnieni delegaci”.
Parę dni potem wezwano Józefa Zygę i mnie na
czerwony dywanik do naczelnego dyrektora Dolnośląskiej DOKP. Podczas
spotkania, naczelny pytał co chwilę:
- Jak wy to zrobiliście, zajeżdżając do Ostrowa Wielkopolskiego tylko z
15 minutowym opóźnieniem? Jak moi specjaliści mogli się tak
mocno pomylić!?
Wytłumaczyłem to ... dobrym taborem i stanem torów. W żadnym
momencie nie zapytał jednak o taśmę. W końcu naczelny dyrektor
Aleksander Marszałek podziękował, wręczając nam koperty.
Przeprowadzenie pociągu specjalnego miało jeszcze
inne, mniej oficjalne znaczenie. Zwiastowało powolny zmierzch trakcji
spalinowej. Nie oddaliśmy jednak warszawskiej trasy bez walki, niejako
udowadniając “elektrykom” niezawodność lokomotywy
spalinowej i jej większą niezależność od źródła energii.
Po kilkunastu latach pracy na kolei, przyszedł czas
na pierwsze refleksje i podsumowania. Gdy na początku lat
sześćdziesiątych zaczęto wprowadzać elektrowozy, bardzo się tym
fascynowałem. Cieszyło mnie, że będzie można zwiększać prędkość
pociągów. Przede wszystkim zaś praca maszynisty stanie się
lżejsza. Martwiło mnie jednak to, a nawet byłem czasem zazdrosny, że w
początkach elektryfikacji dolnośląskich szlaków na kursy
wysyłano tych maszynistów, którzy sobie na parowozach nie
radzili, przeważnie przybyłych z mniejszych parowozowni. Po oddaniu w
grudniu 1960 r. “pod prąd” linii opolskiej owi maszyniści
chodzili po szopie tak nadęci, że dotknięcie któregoś
spowodowałoby chyba eksplozję. Natomiast obsadzanie kursów
trakcji spalinowej odbywało się dokładnie odwrotnie. Tam kierowano
maszynistów z większym stażem i doświadczeniem. Tłumaczyłem
sobie to tym, że chyba jeszcze na początku lat siedemdziesiątych nie
przewidywano w okręgu dolnośląskim większych elektryfikacji. Na całym
świecie zaznaczał się wtedy intensywny rozwój trakcji
spalinowej. Może właśnie dlatego we Wrocławiu chciano mieć na niej
lepszych maszynistów? Szybko jednak inne zarządy kolejowe
przekonały się o wyższości lokomotywy elektrycznej nad spalinową.
Czas biegł nieuchronnie. Oto 31 marca 1973 r.
wyprowadzono z lokomotywowni Wrocław Główny ostatni czynny w
niej parowóz. Był nim mój dawny Pt47-12. Przekazano go do
Białogardu.
Jeżdżąc na lokomotywach ST43 i SP45 chwaliłem sobie
ten nowy rodzaj trakcji. Do służby chodziłem z przyjemnością. Mimo iż
praca stała się lżejsza, czasochłonność obsługi, przeglądów,
przygotowania pojazdu do drogi pozostały praktycznie takie, jak w
przypadku lokomotywy parowej. Ciągle natomiast trzeba było doskonalić
swoje wiadomości i pogłębiać wiedzę z zakresu budowy i obsługi pojazdu.
Tu maszynista nie posłużył się młotkiem i przecinakiem, jak na
parowozie. Prowadząc pociągi lokomotywami spalinowymi miałem ogromną
satysfakcję, że pod względem obsługi odcinków byliśmy
równi z trakcją elektryczną, czasem nawet lepsi. My jeździliśmy
do Warszawy przez Łódź, oni przez Częstochowę; my jeździliśmy do
Kołobrzegu, oni do Lublina. Jak nieuchronny na początku lat
siedemdziesiątych był zmierzch trakcji parowej, tak parę lat
później dotknęło to trakcję spalinową. Za symboliczną datę można
przyjąć właśnie przejazd 8 grudnia 1975 r. owego
“specpociągu”. Później żadna spalinówka z
pociągiem dalekobieżnym, na warszawską trasę nie wyjechała.
Z czasem zaczęliśmy jeździć “koło domu”,
praktycznie nie wyjeżdżając poza okręg dolnośląski. Zastępowaliśmy
lokomotywami spalinowymi odcinki obsługi przeznaczone do niedawna dla
parowozów. Zamiast Ok1 i Ok22 jeździliśmy osobowymi do Ścinawy,
Jaworzyny Śląskiej przez Sobótkę, Opola przez Jelcz Miłoszyce. Z
dalszych tras pozostały tylko Rzepin, Zielona Góra, Międzylesie
i Zgorzelec/Görlitz. Ograniczanie zasięgu pracy trakcji spalinowej
rekompensowała jazda po bardzo malowniczych traktach. Dolny Śląsk,
poprzecinany jest gęstą siecią dróg żelaznych, wijących się po
górach i staczających w doliny niczym strumyki. Do najbardziej
ciekawych szlaków, które obsługiwałem lokomotywami
spalinowymi a jazda po nich dawała wiele przyjemnych wrażeń, zaliczałem
linię “międzyleską” i trasę Świdnica Kraszowice - Jugowice
- Jedlina Zdrój - Nowa Ruda - Kłodzko. Zwłaszcza ta ostatnia
była szczególnie barwna. Posiadała dwa długie tunele i wiele
wysokich mostów o ciekawych konstrukcjach. Pięciowagonowy skład
do Kłodzka, który z Wrocławia wyruszał rano a wracał wieczorem,
w soboty i niedziele był zapełniony do ostatniego miejsca, często
stojącego. Latem nie było w pociągu zamkniętego okna. Rekreacyjna
prędkość, jaką posiadały pociągi tamtędy kursujące, sprzyjała
podziwianiu w czasie podróży pięknych widoków Gór
Sowich i Kotliny Kłodzkiej.
Jednak jeżdżąc tym odcinkiem nie mogłem się oprzeć smutnemu wrażeniu,
że trud wielu pokoleń kolejarzy chyli się ku upadkowi. Najbardziej
zaniedbany był odcinek Świdnica Kraszowice - Jedlina Zdrój. W
szybkim tempie przybywało zwolnień na szlaku i mostach, likwidowano
rozjazdy i tory boczne na stacjach. Zaprzestano całkowicie bieżącej
naprawy torowisk, sporadycznie wymieniając jakiś pojedynczy podkład,
gdy szyna nie miała się już czego trzymać.
Przeżyłem okres świetności i lata regresu trakcji
parowej w parowozowni Wrocław Główny. Obecnie wraz z
elektryfikacją bądź upadkiem niektórych szlaków,
następował powolny zmierzch trakcji spalinowej. Niejednokrotnie w
czasie służb rozmyślałem, że wraz z jego przemijaniem, kończy się także
mój czas świetności maszynisty. Krótkie służby były
odpoczynkiem po minionych latach. Coraz bardziej odchodziły w dal
wspomnienia. Jednak gdzieś w głębi serca mocno trwała we mnie chęć
dalszej walki z czasem. Ciągłego zerkania na prędkościomierz, na
zegarek - by efekt mej pracy był jak najlepszy.
6. Pod drutem
Dnia 1 stycznia 1981 r. zdały się powoli spełniać moje marzenia
powrotu na dalekie trasy. Skierowano mnie na trzymiesięczną praktykę
warsztatową elektrycznych pojazdów trakcyjnych. Po jej
zakończeniu zostałem przydzielony jako praktykant do mojego brata
Stanisława Dołubizno, maszynisty EU07-036. Od początku kariery
zawodowej w Lokomotywowni Pozaklasowej Wrocław Główny nasze
drogi krzyżowały się kilkakrotnie. Zeszły się na dobre gdy zostałem
maszynistą pojazdów trakcji elektrycznej.
Stach był już doświadczonym maszynistą elektrowozu.
Kurs na prawo kierowania “pod drutem” ukończył w 1972 r. Z
początku planowo jeździł na jednostkach, min. na EN57-1188. Otrzymał
także do testowania, wyprodukowaną w “Pafawagu”,
prototypową jednostkę czterowagonową EN71. Od marca 1980 roku został
przydzielony na elektrowóz EU07-036. Jego wspólnikami
byli: Tadeusz Nawrot i Jan Szlachta. Rok później, znów po
latach byliśmy razem. Niegdyś Stach zdobywał swoje pierwsze
maszynistowskie szlify na parowozie pod moim okiem. Z czasem role się
odwróciły i ja szkoliłem się u brata na maszynistę elektrowozu.
26 maja 1981 roku, po zdaniu eksternistycznego egzaminu na prawo
kierowania, zostałem wspólnikiem brata na EU07-036. I to właśnie
na tym elektrowozie przez pewien czas jeździłem moje najdalsze na PKP
służby - 514 km do Lublina. Trzecim maszynistą był Tadek Nawrot.
O “rodzinną” lokomotywę dbaliśmy niczym o swoją. Gorzej za
to było na “nie kolejowym” gruncie rodzinnym. Wszelkie
spotkania towarzyskie były wręcz niemożliwe, gdyż albo w trasie był
Stach, albo ja.
Po moim awansie na stanowisko maszynisty instruktora
wolne miejsce na naszej “siódemce” zajął Zygmunt
Przekwas. 1 czerwca 1982 r. po orzeczeniu lekarza odpowiedzialnego za
stan zdrowia maszynistów, brat został odsunięty od jazdy.
Przeszedł na rentę. W lipcu 1984 r. wrócił za nastawnik, do
swojej starej brygady. W kwietniu 1985 r. jadąc pociągiem 61004 do
Warszawy, w prowadzonej przez niego EU07-036 pękła rama wózka i
po powrocie “luzem” do macierzystej lokomotywowni maszyna
została odstawiona jako oczekująca na naprawę. On i jego
wspólnicy jeździli pewien czas “na dziko”. Po
zakończeniu mojej krótkiej kariery jako maszynisty instruktora i
powrocie 1 maja 1985 r. za nastawnik obsadziliśmy planowo - Stach,
Zygmunt Przekwas i ja - lokomotywę ET22-812. Była prawie nowa, ale
wytrzęsło nas niemiłosiernie. Jak to na “byku”. Po kilku
służbach zaczęliśmy się z powrotem starać o
“siódemkę”. Trwało to dwa miesiące i 3 lipca Stach
przyprowadził z Cegielskiego EU07-369.
Jeszcze rok jeździliśmy spokojnie i szczęśliwie. W
czerwcu 1986 r. Stach odszedł na rentę bezpowrotnie. Przykro mi było
pod każdym względem. Przede wszystkim dlatego, że spotkało to mojego
młodszego brata. Był dobrym pracownikiem i wspólnikiem na
lokomotywie. Był bardzo dobrym maszynistą, jeździł bezawaryjnie. Ale na
kolei tak to już jest od lat:
- Gdy pracujesz widzą ciebie wszyscy, a jak
odejdziesz - zwłaszcza w takich okolicznościach jak renta - jesteś
zapomniany przez tych, dla których przez lata pracowałeś.
Stach miał ogromny żal do administracji
lokomotywowni i związków zawodowych, że nikt nie zaprosił go aby
podziękować za ćwierć wieku pracy, nienagannej pracy dla Polskich Kolei
Państwowych. Pocieszał się jedynie tym - ale jakże smutne to
pocieszenie - że nie tylko jego tak potraktowano. Ale bez względu na
podobne okoliczności, dziś gdy wspólnie się spotkamy, choć nie
wiąże nas z koleją nic bezpośredniego - ja jestem na emeryturze, Stach
na rencie - bardzo miło wspominamy tamte czasy. I te dalekie i bliskie.
Praca na parowozie była ciężka. Pomagaliśmy jednak sobie wzajemnie i
czynem i dobrym słowem nie kryjąc zadowolenia, że razem możemy
wykonywać wymarzony przez nas w dzieciństwie zawód. Z czasem
założyliśmy rodziny, a najbardziej cieszyliśmy się gdy otrzymaliśmy
własne mieszkania. Pracę na kolei zaczynaliśmy niemal razem. Szkoda
tylko, że dziś nie możemy usiąść przy jednym stole z podobnymi
odczuciami. Ja jestem zadowolony, że szczęśliwie jeżdżąc doczekałem
emerytury, Stach natomiast nosi w sercu po prostu ogromny żal... Jedyne
co pozostało, to wspominać z satysfakcją odległe lata, nasz
najpiękniejszy okres życia, który wpletliśmy w rytm stukających
kół parowozu.
Po zdaniu egzaminu i otrzymaniu prawa kierowania
pojazdami trakcji elektrycznej, w moim życiu zawodowym nastał nowy
okres. Wróciłem na dawne trasy obsługiwane niegdyś parowozami i
lokomotywami spalinowymi. Znów mogłem godnie realizować
mój wymarzony w dzieciństwie cel; nieustannie walczyć z czasem,
prowadząc dalekobieżne pociągi pasażerskie. Praca maszynisty
elektrowozu w porównaniu z tą na lokomotywie spalinowej stała
się komfortem. Odpadły utrzymanie i obsługa kotła parowego,
nabór paliwa i wody, a przede wszystkim utrzymanie w sprawności
silnika spalinowego SP45. Straszny bubel, ciągle trzeba było coś w nim
dokręcać. Natomiast na elektrowozie, aby tylko sprawne było sterowanie
i już można jechać.
Ale nie był to już tak barwny okres, jak służba na
parowozie czy lokomotywach spalinowych. Zmiany polityczne w Polsce nie
ominęły niestety środowiska maszynistów. Ciesząca się od lat
niezmiennym szacunkiem, ogólnym poważaniem, zgrana, hermetyczna
grupa zawodowa na własną prośbę doprowadziła do wewnętrznych
podziałów. W 1982 r. pewna grupa maszynistów
zorganizowała w lokomotywowni Wrocław Główny referendum, w
którym miano wypowiedzieć się na temat skrócenia
lubelskiego odcinka obsługi do Kielc i oddania pociągów relacji
Głogów - Zielona Góra. Niestety, nie był to dobry pomysł.
“Tak” w pierwszej kwestii wypowiedzieli maszyniści,
których bezpośrednio to nie dotyczyło, czyli maszyniści
elektrycznych zespołów trakcyjnych. Wynik referendum uznano za
wiążący i odpadła nam najdłuższa obsługiwana przez Wrocław trasa. Źle
przyjął tak postawioną sprawę Centralny Zarząd Trakcji w Warszawie,
gdyż lubelski odcinek przydzielono naszej lokomotywowni po tragicznym
wypadku na stacji Julianka, powstałym z winy nie naszego maszynisty.
Odebrano go niejako “za karę” - po referendum wrócił
do Dęblina. Po sprawie został niesmak. Przy okazji pociągu 62200/
26201, Jelenia Góra - Lublin - Jelenia Góra wspomnę że
był to chyba najbardziej pechowy pociąg w naszej szopie. Po wypadku w
Juliance, jeszcze dwa razy nie dane mu było dotrzeć do celu.
Obsługiwany przez Wrocław uległ wypadkom na stacji Blachownia pod
Częstochową i pod Bąkowem.
Krótko, niecałe dwa lata jeździłem na swoim
pierwszym planowym elektrowozie EU07-036. W 1982 r. awansowałem na
stanowisko maszynisty instruktora trakcji elektrycznej.
7. Maszynista instruktor
Na wakujące
stanowisko maszynisty instruktora zostałem awansowany 16 lutego 1982 r.
Warunkiem, jaki postawiłem przed objęciem tej funkcji, było
przydzielenie w każdym miesiącu przynajmniej dwóch służb jako
maszynista. Został przyjęty bez wahania, gdyż w tym czasie maszyniści
mieli jeszcze sporo godzin nadliczbowych. Była to tzw. cicha umowa
między stronami, wszakże taka forma pracy nie była powszechnie
stosowana. Z podobnej umowy korzystał instruktor Bronek Kołodziej,
którego wspominam jako dobrego kolegę i wspaniałego
współpracownika. Taka praktyka okazała się potrzebna, gdyż
mogliśmy wyłapać uchybienia manewrowych czy nawet dyżurnych ruchu.
Nieprawidłowości przez nas zauważone, były potem przedmiotem pouczeń
okresowych. Ponadto, za parę lat okazało się, że utrzymywanie się
“w formie” było jak najbardziej wskazane.
Współpraca z podległymi maszynistami układała się dobrze. Z
kierownictwem jednostki nie najlepiej. Pierwszą kością niezgody był
pogląd, iż za usterki podczas jazdy odpowiedzialność powinien ponosić
maszynista. Jeśli zaś “zdefektował” lub opóźnił
pociąg usuwając usterkę, czepiano się instruktora. Jeżeli nie chciał
opóźnić pociągu i usuwał uszkodzenie podczas jazdy, a nie daj
Bóg z tego powodu przekroczył prędkość lub przejechał semafor -
winiono (dlaczego?) instruktora. Jeżeli zaś nie dopuszczał do powstania
sytuacji niebezpiecznych i usuwał usterkę podczas postoju
opóźniając pociąg lub nie mogąc nic poradzić zgłaszał defekt
maszyny - pociągano go do odpowiedzialności. Dziwny to był kołowrotek
nielogicznego rozumowania.
Administracja broniła warsztatu i - nie wiedzieć dlaczego - chciała, by
instruktorzy (mimo, iż często pociągani do takiej niezawinionej
odpowiedzialności) czynili tak samo. Nie mogliśmy zgodzić się z takim
stanem ponieważ jakakolwiek usterkowość w funkcjonowaniu taboru jest
prawie wyłącznie wynikiem nieprawidłowo wykonanego przeglądu
okresowego, niekiedy zbiegiem niekorzystnych okoliczności, bardzo
rzadko zaś wskutek niewłaściwej obsługi pojazdu przez maszynistę. Tak
postawiona przez nas sprawa bardzo nie podobała się administracji.
Naczelnik lokomotywowni wiele decyzji podejmował
“na pokojach” wraz z pracownikami administracji. Zmiany i
nowe zarządzenia były wprowadzane bez konsultacji z gronem
maszynistów instruktorów, przez osoby niekompetentne i
najmniej zainteresowane tym, co dzieje się w drużynach trakcyjnych.
Jednym z tych “pokojowych” zarządzeń wydanych przez
naczelnika, było nakazanie maszynistom jazdy na jednej parze
silników trakcyjnych w przypadku uszkodzenia drugiej. Przy
ciężkich pociągach, jakich nie brakowało w obsłudze wrocławskiej szopy,
jazda taka powodowałaby nadmierne przeciążenia pozostałych sprawnych
elementów pojazdu. W efekcie mogło to prowadzić w krótkim
czasie do kolejnych awarii. Do nielichych kłótni dochodziło po
nastaniu okresu zimowego. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego administracja
tak słabo dba o tabor. Zalecenia instruktorów, aby wprowadzać
pojazdy do hali były ignorowane. Była ona za to pełna była starych
wagonów czy porozbijanych lokomotyw porozrzucanych po wszystkich
kanałach. Szkoda, że nie była zapełniana tym do czego naprawdę służyła.
Nie stosowano się do naszych zaleceń z prostej przyczyny. Aby
wprowadzać pojazdy pod dach, należało zatrudniać dodatkowo przez całą
dobę pracownika przesuwni i jeszcze maszynistę. Oszczędzano na
drużynach trakcyjnych, oszczędzano na zakupach środków do
odmrażania, a efekty były takie, że wyznaczoną do pociągu lokomotywę
trzeba było podczas silnych mrozów po prostu zostawić, gdyż nie
można było jej uruchomić. Brano inną. Dobrze, gdy była akurat wolna.
Często po prostu nas nie szanowano. Naczelnik czy
zastępca potrafili pod byle pretekstem zwymyślać maszynistę instruktora
w obecności innych maszynistów. Uważałem to za podrywanie
naszego autorytetu, wobec podległych nam pracowników. Stosunki
te pogorszyły się jeszcze bardziej po zmianie zwierzchnictwa nad
instruktorami. Uprzednio podlegaliśmy bezpośrednio naczelnikowi
lokomotywowni, później zaś kierownikowi trakcji. Była to jawna
degradacja stanowiska.
Gdy byłem maszynistą instruktorem, miało miejsce
jedno z najbardziej przykrych przeżyć w mojej karierze zawodowej. Było
to 17 października 1984 r. Po przyjściu do pracy na 7.00 dowiedziałem
się, że we wczesnych godzinach rannych wydarzył się wypadek pod
Bąkowem. Na stojący w łuku przed semaforem wjazdowym pociąg towarowy
najechał z prawie pełną prędkością rozkładową pociąg pośpieszny Lublin
- Jelenia Góra. Ze Starego Olesna wyprawiono go na sygnał
zastępczy. Pociąg prowadził podległy mi maszynista na lokomotywie
EU07-022, dostałem więc polecenie udania się na miejsce wypadku. Gdy
wyjeżdżałem z Wrocławia do Kluczborka wiedziałem, że maszynista żyje. W
Kluczborku, nawet tego nie kryjąc zrobiono mi wielką łaskę i
podwieziono do pobliskiego Bąkowa lokomotywą, gdyż szlak był zamknięty.
Ze stacji szedłem jeszcze około 2 km. Widząc barykadę spiętrzonego
taboru, zdrętwiałem. Chwilę po dotarciu do miejsca katastrofy - było
około godziny dziesiątej - lekarz oświadczył, że 15 minut temu
maszynista Arkadiusz Dawidowicz zmarł!
Jestem twardy na łzy, ale po słowach lekarza zapłakałem. Zginął
mój Kolega, który u mnie na parowozie Pt47-12 zaczynał
pracę w 1963 r., były Wspólnik z SP45-153, podległy mi
Pracownik, nad którym miałem nadzór jako maszynista
instruktor.
Była piąta godzina od zderzenia. Spiętrzony tabor jak leżał na kupie,
tak leżał. Kabina elektrowozu była doszczętnie zmiażdżona, wbita w
dużą, czteroosiową węglarkę, na której leżał w poprzek na boku,
trzeci w składzie pociągu pośpiesznego wagon osobowy. Usunięto
pasażerów z wykolejonych wagonów (nikt nie zginął, a
rannych było niewielu), potem zaś... zabrano się za sprzątnięcie paczek
z rozbitego wagonu pocztowego. Nie podjęto konkretnych działań, aby
spod spiętrzonej góry żelastwa uwolnić człowieka potrzebującego
najbardziej pomocy - maszynistę. Miał zmiażdżone stopy, przyciśnięte
przez załamaną ścianę oddzielającą kabinę od maszynowni. Strażacy z
Kluczborka próbowali co prawda wycinać w dwóch miejscach
pudło. Za każdym razem trafiali na ożebrowanie konstrukcji i zaniechali
tych działań. Przez nieudolnie prowadzoną akcję ratunkową, brak
odpowiedniego sprzętu, brak dźwigu - maszynista konał pięć godzin!
Bywałem na niejednym wypadku z pociągami towarowymi, gdzie wagony były
zbite w jedną bryłę - nie robiło to na mnie wrażenia. Dopiero pod
Bąkowem uświadomiłem sobie, że sprzęt jaki mają brygady ratunkowe do
przeprowadzenia akcji i ratowania życia ludzkiego, nadaje się do
lamusa. Zginął mój Kolega.
Długi czas patrzyłem ze łzami w oczach na wrak
elektrowozu. W środku jeszcze był Arek. Po chwili, w końcu zdusiłem w
sobie wzruszenie i poszedłem do przewodniczącego komisji powypadkowej.
Przeprowadziłem z nim rozmowę na temat poszukiwań prędkościomierza z
taśmą rejestrującą prędkość pociągu. Było to dla mnie
szczególnie ważne, gdyż wcześniej, kilka razy, byłem w komisjach
powypadkowych. Po dotarciu na miejsce, dostawałem taśmy mocno
zniszczone. Czasem odnosiło się wrażenie, że wręcz celowo. Trudno było
z nich cokolwiek odczytać. Mimo iż tym razem do komisji nie należałem,
to przewodniczący słysząc, że zginął podległy mi Maszynista, Kolega,
Wspólnik - nakazał osobiste szukanie prędkościomierza. I był
jeszcze jeden powód - najłatwiej nieżyjącego Maszynistę obarczyć
winą za tragedię, jakby już jej było mało w Jego Rodzinie...
Przydzielono mi kilku ludzi z ekipy ratunkowej. Według moich
wskazówek, w odpowiednich miejscach rozcinali elementy nadwozia.
Gdy w końcu wygrzebałem ze szczątków kabiny prędkościomierz
rejestrujący i schodziłem z prawie nieistniejącego fragmentu
lokomotywy, kamery ekipy telewizyjnej, filmującej całe zdarzenie,
zostały skierowane w moją stronę. Stojący nieopodal “bardzo ważny
pan” z Okręgowego Inspektoratu Bezpieczeństwa, natychmiast
podbiegł do mnie. Poczekał, aż skończyłem wyjmować taśmę z zapisanym
przebiegiem służby, bez słowa mi ją wyrwał i zaczął objaśniać
filmującym, co to jest oraz do czego służy. Tylko ze względu na śmierć
Arka, nie protestowałem. Ten człowiek po prostu chciał się pokazać w
telewizji! Bo niby dlaczego całej Polsce, zapis taśmy miałby objaśniać
instruktor maszynistów, skoro dookoła jest tylu ważnych ludzi? I
w tym momencie uświadomiłem sobie na dobre, że maszynista instruktor
trakcji elektrycznej - to żadne stanowisko...
Wróciłem do domu wieczorem. Mila wiedziała
już z telewizji, że był wypadek. Domyślała się przyczyny mojego
późnego powrotu. Zobaczyła łzy w oczach i gdy usłyszała, że
zginął Arek Dawidowicz, płakała razem ze mną. Tyle lat się znaliśmy. Po
założeniu rodzin, często się odwiedzaliśmy. Opowiedziałem Mili wszystko
z miejsca wypadku. Przerażający widok miejsca katastrofy, wiadomość od
lekarza, zachowanie ludzi, moment wynoszenia Arka z wraku lokomotywy.
Zostawił żonę i dwie córeczki. Niedobrze jest topić smutek i żal
w alkoholu. Ale tego wieczoru, by móc zasnąć, opróżniłem
sporą zawartość barku. Mila nie protestowała...
Kilka dni później odbył się pogrzeb. W
Olbrachtowicach koło Kobierzyc, skąd Arek pochodził. Na cmentarzu
stałem obok Gienka Biadonia. Mieliśmy ogromne wiązanki kwiatów.
Razem żegnaliśmy Kolegę z naszego parowozu. Na pogrzeb przyjechało
wielu maszynistów. Ci, którzy byli na służbie, o
umówionej godzinie, niezależnie od miejsca w jakim się
znajdowali, oddali hołd zmarłemu tragicznie Arkadiuszowi Dawidowiczowi,
na długo uruchamiając syreny lokomotyw.
Po zmianie starszego instruktora w Dolnośląskiej DOKP, pierwszym -
wydanym przez niego zarządzeniem było nakazanie maszynistom
instruktorom wykonywania jazd kontrolnych od rozpoczęcia służby w danym
dniu przez maszynistę, do jej zakończenia. Bulwersująca to była dla
mnie wiadomość. Dotąd na kontrolę przychodziłem znienacka, po
zarządzeniu miałem jechać do Warszawy, Krakowa, czy innego dalekiego
miasta. Mijały się z celem jazdy kontrolne, gdyż takie postawienie
sprawy doprowadzić by mogło do ewentualnego rozluźnienia w
przestrzeganiu przepisów. Kontrole poszczególnych
maszynistów stałyby się rzadsze (dłuższe przebywanie instruktora
poza Wrocławiem z jednym maszynistą), a przez to mniejsze możliwości
ujawnienia ewentualnych nieprawidłowości. Pomyślałem w końcu:
- Jeśli mam pracować w tak niekorzystnej atmosferze nieposzanowania,
być świadkiem wydawania niewłaściwych decyzji przez ludzi władnych, acz
niekompetentnych i na dodatek być zmuszanym do ich wykonywania za
grosze, to lepiej zejdę z powrotem do jazdy, przynajmniej finansowo
zyska rodzina.
Jak to zwykle bywało w tamtych czasach, przed
świętem 1 Maja naczelnik lokomotywowni zwołał naradę podsumowującą
miniony okres, przedstawiając również plany, jakie nas czekają
do realizacji w najbliższej przyszłości. Znów zaprezentował
tylko i wyłącznie swoje z nikim nie konsultowane projekty, czym
doprowadził do zażartej dyskusji, która przerodziła się na końcu
w kłótnię. Po skończonej “naradzie”, dopełniającej
czarę goryczy napisałem podanie o przywrócenie mnie do pracy w
drużynach trakcji elektrycznej. Naczelnik, który nie zdążył
ochłonąć ze złości podanie podpisał bez chwili zastanowienia. Aby się
nie rozmyślił, czym prędzej je zabrałem, zgłaszając się do kierownika
trakcji z prośbą o wciągnięcie do planu. 1 maja 1985 r. wróciłem
za nastawnik elektrowozu, prowadząc wieczorny pociąg osobowy do
Poznania. Jeszcze przez miesiąc byłem jednak zaszeregowany jako
maszynista instruktor. Naczelnik kilka razy wzywał mnie do siebie,
nakłaniając do zmiany zdania - nie ustąpiłem. Dopiero pod koniec maja,
po miesiącu bezskutecznych spotkań wydał zarządzenie o przesunięciu
mnie do drużyn. Nie żałowałem swojej decyzji.
Jeżdżąc na powrót jako maszynista, dużo
rozmyślałem o piastowanym przez ponad 3 lata stanowisku. Doszedłem do
niezbyt pocieszającego wniosku, że - przynajmniej w Lokomotywowni
Pozaklasowej Wrocław Główny - było to stanowisko bardzo mało
znaczące.
Sukces, czy porażka...? Z perspektywy minionych lat
odnoszę wrażenie, że była to porażka. Drobne sukcesy odniosłem jedynie
w obronie maszynistów. Gdy wspomnę lata, kiedy zaczynałem jazdę
na parowozie, stanowisko maszynisty instruktora było szanowane i bardzo
poważane. Jego prestiż zaczął powoli podupadać w momencie, jak na
podobne stanowiska w innych służbach zaczęli przychodzić ludzie z
wyższym wykształceniem. Instruktorem trakcyjnym był zawsze awansowany
na tę funkcję maszynista, posiadał więc wykształcenie zawodowe,
niekiedy średnie. Dla kontrolerów z innych służb, a co gorsza
dla swoich bezpośrednich zwierzchników w lokomotywowni
pozostawał zawsze tylko ... maszynistą.
8. Powrot za nastawnik
Gdy w maju 1985 r. wróciłem do jazdy, wspólnie z
Zygmuntem Przekwasem i Stachem Dołubizno obsadziliśmy elektrowóz
ET22-812. Po dwóch miesiącach otrzymaliśmy nową EU07-369.
Podczas wyposażania pojazdu i sposobienia go do jazdy Zygmunt i Stasiek
ustalili, że właśnie ja dostanę pierwszą planową służbę, oni
natomiast... wypiją za moje i elektrowozu zdrowie. Gdy wszystko było
już przygotowane - tylko wsiąść i jechać - nastąpiło opróżnienie
buteleczki, ale nie do dna. Moja część została w środku, a Stach - jak
rasowa okrętowa Matka Chrzestna - rozbił ją o zderzak “na
szczęście”. Za rok okazało się jednak, że to nie on powinien
rozbijać butelkę. Zygmuntowi i mnie jeździło się dobrze, natomiast brat
w czerwcu 1986 r. odszedł na rentę.
Także w tym miesiącu zapadła decyzja, że nasz
elektrowóz poprowadzi pociąg specjalny na X Zjazd PZPR. Wybrano
go spośród nowych i najlepiej utrzymanych wrocławskich
lokomotyw, a mnie wyznaczono na maszynistę pociągu, który miał
wyruszyć do stolicy 28 czerwca. Dzień wcześniej wraz ze składem
złożonym z sześciu nowiutkich wagonów 1 klasy pojechaliśmy do
Jeleniej Góry na nocleg, by nazajutrz o 9.00 ruszyć w drogę.
Przejechałem w lokomotywie całą trasę, asystowali mi w kabinie
maszyniści instruktorzy: do Wrocławia - Bronisław Kołodziej, do
Warszawy - Wiesław Misztal. Jazda odbyła się bez przeszkód, ale
przed Łodzią od posterunku odgałęźnego Retkinia skierowano nas, nie
wiedzieć dlaczego, przez Koluszki, a nie jak przewidywał rozkład przez
Bednary. Nie spowodowało to jednak opóźnienia pociągu.
Każde duże wydarzenie zawsze układa się w całość z
szeregu pomniejszych. Nie obyło się bez nich i przy okazji tego
“ponsza”. Na EU07-369 w obu kabinach były ustawione na
postumencikach, pośród oświetlonych kwiatów małe figurki
Matki Boskiej. Mimo iż naprawdę były niewielkie, to jednak przy
fotografowaniu czy filmowaniu czoła lokomotywy były widoczne. Nie
pasowały do “okazji”, więc kazano mi je zdjąć.
Odpowiedziałem, że:
- Prędzej wymienicie lokomotywę niż zdemontuję
to, co zrobił mój brat, który kilka dni wcześniej na
zawsze pożegnał się z nastawnikiem.
Wykonane przez Stacha figurki, aby nie
“przeszkadzały” w kamerowaniu, zasłoniłem proporczykiem i
przyniesionymi przez kogoś kwiatami. Aktywiści nie byli już tak
stanowczy jak przed laty, i skomentowali to mówiąc:
- Nam to w zasadzie nie robi różnicy...
Parę dni potem instruktor Bronek Kołodziej został
wezwany na dywanik i dostał upomnienie za takie niedopilnowanie
wystroju pojazdu.
Po odejściu Stacha na EU07-369 nastał trochę burzliwy okres.
Przydzielono nam nowego maszynistę. Niestety, nie pasował do naszej
zgranej ekipy. Nie dbał o czystość, nawet w naszym bezpośrednim miejscu
pracy, czyli w kabinie. O czyszczeniu pudła pojazdu, czy
wózków nie było już mowy. To zaś było wielką pasją
Zygmunta Przekwasa. Z tego też powodu dochodziło między nimi do coraz
większych kłótni. Po kilku miesiącach odszedł z planowej obsady.
Nie taił przy tym goryczy kierowanej pod adresem mojego
wspólnika. Po jakimś czasie znów dostaliśmy kolejnego
trzeciego maszynistę. Osobiście nie miałem do niego, jako maszynisty
żadnych zastrzeżeń. Natomiast z Zygmuntem sytuacja zaczęła się
rozwijać jak w poprzednim odcinku. Nie pomagały tłumaczenia Andrzeja -
prawdę mówiąc nie do końca uczciwe - starego Przekwasa trudno
było oszukać. Gdy tłumaczył nie wyczyszczenie pudła pojazdu brzydką
pogodą na stacji zwrotnej, Przekwas pytał innych maszynistów o
pogodę i sam sobie wyrabiał zdanie o naszym trzecim, który w
efekcie też zrezygnował ze wspólnikowania.
Po jego odejściu zostaliśmy wezwani do instruktorów,
którzy oznajmili nam, że planowego trzeciego nie dostaniemy,
gdyż nikt nie chce z wiadomych powodów przyjść na
“369”.
Rozmawiałem wielokrotnie z Zygmuntem, przekonując
go, że jak jeździliśmy we dwóch na “rumunie” to było
inaczej. Łatwiej można się było między sobą dogadać i ustalić niepisane
prawa na naszej lokomotywie. Teraz przy obsadzie trzyosobowej powinien
trochę ustąpić. Poza tym wielu już wtedy nie chciało robić takich
rzeczy jak pielęgnowanie pojazdu za darmo, tym bardziej, że zgodnie z
przepisami utrzymanie zewnętrznej czystości nie należało do
obowiązków maszynisty. Przekwas był jednak bardzo odporny na
moje tłumaczenia. Powtarzał w kółko:
- Nie ma, jak był Stacho...
Bez trzeciego jeździliśmy prawie dwa miesiące.
Patrzono na nas krzywym okiem. Co z tego, że “trzy, sześć,
dziewięć” była najczyściejsza we Wrocławiu, jak nikt nie chciał z
nami wspólnikować.
Nie pamiętam już gdzie, ale na stacji zwrotnej,
wyrzuciłem wszystko do zewnętrznego czyszczenia, z drabinką i długą
szczotką włącznie. Specjalnie zrobiłem to daleko od Wrocławia aby
Przekwas tego nie pozbierał i nie przyniósł z powrotem na
lokomotywę.
Na koniec służby zmieniał mnie planowo Zygmunt. Wszedł do kabiny i z niedowierzaniem zapytał:
- Włodek, nie wyczyściłeś pudła?
- Nie ma czym - odparłem.
Przekwas zlustrował maszynownię i do końca zmiany
nie padło już między nami żadne słowo. Stało się to czego obawiałem się
najbardziej. Ciche dni, prawie wojna między dwoma szanującymi się od
lat wspólnikami. Po paru dniach lokomotywa przestała lśnić
czystością i pokrywającym ją brudem szybko zrównała się z
większością wrocławskich pojazdów. Z miesiąca na miesiąc było
ich coraz więcej, gdyż administracji nie zależało na czystości. Byle
jechały. Dotychczas kierownictwo wykorzystując przyzwyczajenia
maszynistów do zewnętrznego czyszczenia, wyniesione w większości
przez starsze pokolenie z parowozów, nie zaprzątało sobie głowy
wyglądem zewnętrznym, gdyż wymagało to wydawania pieniędzy. A po co,
skoro maszynista zrobi to za darmo? Niejeden maszynista widząc
lokomotywę brudną jak święta ziemia, często wbrew sobie zmuszał się do
jej czyszczenia, gdyż wstyd było pojazdem w takim stanie gdzieś w
Polskę pojechać. Wielokrotnie robiłem to sam, ale teraz definitywnie
położyłem temu kres. Przysiągłem sobie, że jedynymi elementami
które będę czyścił to drążki i lewe drzwi w kabinie, aby przy
wchodzeniu nie pobrudzić rąk i ubrania. Po miesiącu Zygmunt z ciężkim
sercem, ale zgodził się z nowym porządkiem. Przyznał mi rację, dodając
iż wcześniej powinienem tak zrobić. Nie przylgnąłby do nas przydomek
“czyścibutów”.
Bariery usunęliśmy, więc instruktorzy przydzielili
nam na trzeciego maszynistę Andrzeja Paluszkiewicza. Na początku, nie
kryjąc się wyznał z obawą, że nie chce podzielić losu
poprzedników. Nasze wspólne z Zygmuntem zapewnienia, iż
stan który przysporzył nam tylko wrogów nie wróci,
zachęciły Andrzeja do współpracy. Szybko okazało się, że nie
mieliśmy co żałować naszych posunięć. Andrzej okazał się dobrym kolegą
i maszynistą, a przesadną czystością jaką wprowadził w kabinach, wkupił
się na dobre szczególnie u Zygmunta.
Oprócz życia jakie toczyło się z dnia na
dzień na lokomotywie, gdzieś obok biegło także to zakładowe. Chcąc nie
chcąc, trzeba było w nim uczestniczyć, bo już inny klimat gościł w
szopie w latach osiemdziesiątych, w porównaniu z wcześniejszym
okresem. Tamte lata wspominałem z przyjemnością. Obecny czas był
okresem podziałów, waśni, niesnasek, nieporozumień, wzajemnych
pretensji. Na każdym kroku trzeba było walczyć o swoje.
Po powrocie za nastawnik, wspólnie z
maszynistą Felicjanem Domaszewskim równie jak ja zaangażowanym w
sprawy bytowe służb trakcyjnych, zwróciliśmy się do kierownictwa
lokomotywowni z prośbą o wystąpienie do władz zwierzchnich o
przydzielenie dla Wrocławia nowych odcinków obsługi: do Gdyni i
Świnoujścia oraz zwiększenie liczby prowadzonych pociągów do
Krakowa. Z wielkim trudem nasze starania zostały uwieńczone sukcesem.
Duże zaangażowanie w tej sprawie wykazał ówczesny naczelnik
Zarządu Trakcji Dolnośląskiej DOKP, Ryszard Sobolak.
Byłem dumny, że lokomotywy wrocławskie jeździły
prawie w całej Polsce. Zwiększenie liczby odcinków obsługi
niosło jednak za sobą pewne niedogodności. Plan służb wydłużył się do
ponad stu obiegów. Jedyna w planie Gdynia przypadała do jazdy co
około trzy i pół miesiąca. Wypadnięcie z jakiejś przyczyny z tej
służby wiązało się z utratą znajomości szlaku. Należało coś z tym
zrobić.
Propozycję wykonania dwóch planów skierowaliśmy tym razem
do kierownika trakcji, Adama Fijałkowskiego. W naszych założeniach
“pierwszy plan” miał być bardziej atrakcyjny i skupiać
przede wszystkim dalekie odcinki obsługi. Napotkaliśmy na opór
ze strony administracji lokomotywowni, ale nasza nieustępliwość oraz
koronny argument o znajomości szlaku, który był podstawą
bezpieczeństwa prowadzonego pociągu wygrały.
Wykonano dwa plany. Pomysł był dobry, akceptowany przez większą część
maszynistów. Nie tylko ja byłem zwolennikiem długich służb,
wielu maszynistów podzielało ten pogląd. Pamiętając głosowanie
sprzed kilku lat wiedziałem, że jest wielu maszynistów wolących
jeździć niedaleko, jak to się mówiło: “koło domu”.
Aby nie dopuścić do kolejnego referendum pozbawiającego naszą
lokomotywownię części pracy, zaproponowaliśmy rozwiązanie sprawy w
sposób satysfakcjonujący większość. Ale problem wyniknął przy
obsadzaniu poszczególnych planów. Zrobiono to bardzo źle.
Odnosiło się wrażenie, że cała administracja wykonała celowy ruch w
kierunku skłócenia drużyn trakcji elektrycznej. Do
“pierwszego planu” - już atrakcyjnego nie tylko z założenia
- dostali się ci maszyniści, którzy trzy lata wstecz głosowali
za skróceniem odcinków obsługi.
- Odpowiada nam taka jazda, aby w którą
stronę nie spojrzeć, widać było wrocławskie kominy - mówili
wówczas.
Przed wprowadzeniem obu planów w życie,
właśnie oni poszli z zażaleniem do Zarządu Trakcji Dolnośląskiej DOKP
mówiąc, że zrobiono im krzywdę. Najpierw odpowiadały im
wrocławskie kominy za oknami. Gdy zorientowali się, że
“pierwszy” jest atrakcyjny także finansowo, naraz
zapragnęli jeździć daleko w Polskę. Zażalenie uwzględniono i tak oto
“krzykacze” załatwiając sprawę kuchennymi drzwiami
wyrugowali wielu młodych maszynistów, którzy jeżdżąc w
“pierwszym planie” mieliby dużą satysfakcję. Nigdy nie
mogłem się z tym pogodzić. Znałem wszystkich od lat. Wiedziałem, co
każdy z nich znaczy i na kim można polegać. Wielu było sumiennych,
koleżeńskich. Ale byli i tacy, którzy liczyli tylko swoje
korzyści, nie patrząc na innych. Gdy miałem być zmieniany po służbie
“w peronie” i od dyspozytora usłyszałem nazwisko
“nieplanowego” zmiennika, od razu wiedziałem, jak to będzie
wyglądało. Albo kolega stał na skraju peronu i z daleka pozdrawiał ręką
na powitanie..., albo siedziałem jeszcze kilkanaście minut w kabinie,
bo zmiennik przyszedł “przy podanym semaforze” do dalszej
jazdy. Nie uważali za konieczne, by szybko zmienić kolegę po dalekiej
trasie. Woleli oglądać wystawy w kiosku, wypić napój w bufecie i
przechadzać się do ostatniej chwili po peronie. Tacy maszyniści nie
pasowali do “pierwszego planu”.
Uświadomiłem sobie, jakiej degradacji dopuszczono się w stosunku do
środowiska maszynistów. Wprowadzając tak obsadzone dwa plany,
skłócono maszynistów na zawsze. Powstały grupki wzajemnie
się obgadujące. Rozpoczęło się donoszenie, co we wcześniejszych latach
było nie do pomyślenia. Na temat “pierwszoplanowych”
tworzono różne, często nieprawdziwe historie i przekazywano je
kierownictwu w nadziei na zajęcie ich miejsc przy prowadzeniu
pociągów dalekobieżnych. Kierownictwo osiągnęło, co chciało.
Maszyniści zajmujący się patrzeniem sobie na ręce, nie mieli czasu
studiować planów służb, które administracja płodziła bez
składu i ładu. Mankamenty wychodziły dopiero w czasie pracy. Często,
gdy zajeżdżałem np. do Międzylesia, stałem kilka godzin, podczas gdy z
Wrocławia przyjeżdżały kolejne elektrowozy. Po chwili postoju wracały,
a ja dalej stałem na boku. Przedstawiane przez nas propozycje poprawek,
niestety, nie były brane pod uwagę. Dawano nam w ten sposób do
zrozumienia, kto tutaj rządzi. Po raz kolejny dochodziłem do wniosku,
jak mało do powiedzenia mieli we Wrocławiu maszyniści instruktorzy.
Niekompetencja i brak chęci podejmowania być może
ryzykownych, ale mogących przynieść wymierne korzyści decyzji, dawały o
sobie znać na każdym kroku. Proponowaliśmy kiedyś jazdę podwójną
trakcją lokomotywami serii SP45 do Warszawy, w celu skrócenia
czasu jazdy niektórych pociągów. Jeżdżąc na EU07-369
chciałem udowodnić, iż dwoma elektrowozami w sterowaniu wielokrotnym
zajadę ciężkim pociągiem do Warszawy w 4 godziny 15 minut. Wrocław ma
najgorsze w kraju połączenie kolejowe ze stolicą, więc takie
rozwiązanie powinno mieć miejsce, skoro szlak na większości
odcinków nie pozwalał na osiągnięcie znacznych prędkości, a tam
gdzie już można było dobrze jechać i tak z miesiąca na miesiąc rosła
liczba zwolnień. Nikt jednak nie chciał zgodzić się na taki
eksperyment, więc dalej wyciskaliśmy z “siódemek” co
się dało, ciągnąc “od słupa do słupa”.
Pewnego dnia, jadąc prywatnie do Ostrowa Wielkopolskiego pociągiem z
Frankfurtu nad Menem do Warszawy, zobaczyłem na wrocławskiej stacji jak
na czoło pociągu doczepiane są dwa elektrowozy. Tym drugim był zwracany
do Warszawy EU07-514. Podpowiedziałem maszyniście, aby nie zwiększał
brutta i tak już ciężkiego pociągu, tylko wykorzystał go jako czynny i
połączył “warkoczami” (przewodami) sterowania
wielokrotnego. Niezwłocznie przystąpił do wykonania podsuniętego przeze
mnie rozwiązania.
Skład prowadzony dwoma lokomotywami ruszył z
Wrocławia tak szybko, że kierownik został na peronie. Muszę przyznać,
że jadąc w wagonie czułem, iż kolega miał wielką przyjemność
prowadzenia pociągu w tym dniu. Po minięciu stacji Wrocław Psie Pole,
stojący na korytarzu dwaj panowie patrząc z niedowierzaniem za okno
stwierdzili:
- Chyba dzisiaj prowadzi jakiś wariat!
Tak momentalnie rosła prędkość składu. Do Ostrowa
Wielkopolskiego “Frankfurt” przyjechał z 15 minutowym
wyprzedzeniem. Osiągnięcie tak znacznej różnicy było możliwe na
odcinku tylko 106 km! Jak się później dowiedziałem od Tadka, w
ten sposób jechał przez całą drogę wzbudzając ogólne
zdziwienie wśród posterunków ruchu na trasie. Decydenci
nie dali jednak za wygraną. Kilkakrotnie sprawdzano taśmę z owej jazdy,
wnikliwie badając, czy maszynista nie przekraczał prędkości rozkładowej
oraz czy respektował wszystkie istniejące na trasie zwolnienia. Nic nie
wykryto, ale w dalszym ciągu nie dopuszczano myśli, że w ten
sposób można by wydatnie poprawić warunki podróżowania do
Warszawy przez Łódź.
Problem ciężkich składów prowadzonych
elektrowozami dawało się odczuć bardzo często. Dobitny tego przykład
miałem prowadząc pociąg 56200 Gdynia - Szklarska Poręba. Na stacji
początkowej kierownik przyniósł kartę próby hamulca, na
której widniało brutto składu 875 ton. Dodał, że w Gdańsku
będzie doczepiony jeszcze jeden wagon.
Zadałem kierownikowi pytanie:
- Kto na tej kolei rządzi, skoro w służbowym rozkładzie jazdy jest napisane jak byk: ciężar brutto 700 ton?
Poubolewał i odszedł bez słowa. Oczywiście w Gdańsku
doczepili zapowiedziany wagon. Musiałem wyciągnąć skład na tor
szlakowy, aby zwolnić zwrotnicę w przeciwległej części stacji,
umożliwiając dodanie go na koniec pociągu. Nikt nie zastanowił się, jak
miałem jechać do Wrocławia. Pomyślałem, że dyspozytorzy dyrekcyjni mają
wyłącznie zakodowane, że EU07 może ciągnąć nawet 2000 ton. Owszem,
może... tylko z jaką prędkością!? Przez czyjąś niekompetencję, brak
wyobraźni, podstawowych wiadomości z zakresu taboru - ruszając z każdej
stacji myślałem, że odfruną wentylatory oporów rozruchowych,
mozolnie osiągając przyzwoite prędkości ciągnąłem “od słupa do
słupa” i przyjechałem do Wrocławia z ponad godzinnym
opóźnieniem.
Zawsze, siadając na prawą stronę i szykując się do
drogi, moje myśli krążyły wokół jednego: szczęśliwie i
bezpiecznie przewieźć ludzi, bo taki jest cel każdego maszynisty
pociągów pasażerskich. Ale często uniemożliwiano mi spokojne i
planowe prowadzenie pociągu. Było to przykre tym bardziej, że
przyczyniali się do tego ludzie również za bezpieczeństwo
jadących pociągów odpowiedzialni.
2 czerwca 1991 roku prowadziłem pociąg pośpieszny
65201 Jelenia Góra - Gdynia. Z prędkością 120 km/h zbliżałem się
do stacji Terespol Pomorski. Po minięciu ostatniego semafora blokady
samoczynnej, który wskazywał światło “zielone
migające”, “wyrzuciłem nastawnik na zero” i
rozpocząłem powolne ograniczanie prędkości do 100 km/h, gdyż z taką
należało przejechać przez stację. Zaraz za tym semaforem rozpoczynał
się biegnący przed stacją w głębokim wąwozie, bardzo długi łuk. Naraz,
w niedużej odległości zobaczyłem szybko rosnące w oczach czerwone
sygnały końca pociągu. Trzymając cały czas rękę na hamulcu, szybko
“dałem w nagłe”. Chciałem uciekać do maszynowni, ale... coś
mnie przykuło do fotela. Błyskawicznie przebiegła mi przez głowę myśl:
- Przecież ostatni semafor pulsował na zielono...!
Po chwili, gdy kawałek przejechanego łuku pozwolił
na właściwą ocenę sytuacji okazało się, że owe sygnały końcowe należały
do wyciągniętego ze stacji pociągu towarowego, stojącego na torze obok.
W momencie mijania końca tego składu zerknąłem na prędkościomierz -
było 80 km/h. Rozpocząłem luzowanie, myśląc jednocześnie:
- Gdyby te wagony stały na moim torze, to byłby chyba koniec...
Skład wyluzował dopiero przy prędkości 40 km/h.
Minąłem nastawnię i dłuższy czas wlokłem się przez stację nie
rozpędzając składu. Zapaliłem papierosa i powoli zacząłem dochodzić do
siebie. Wstałem z fotela, wywołując przez radio dyżurnego:
- Dlaczego mnie pan nie uprzedził, że przed stacją
na niewłaściwym torze szlakowym stoją wagony. Chyba pan wie, że tam
jest łuk, wąwóz i wszystko widać w ostatniej chwili?
Dyżurny po chwili ciszy oświadczył:
- Wywoływałem aby powiadomić o wypchnięciu składu, ale pan się nie zgłaszał.
Radio miałem sprawne, słyszałem przecież inne
rozmowy. Może w wąwozie przestało na chwilę odbierać? Nieraz w
podobnych miejscach tak się zdarzało. Mimo tego nie byłem przekonany o
szczerości słów dyżurnego. Większość szlaku to otwarta
przestrzeń. Odłożyłem mikrofon na widełki, nie prowadząc z nim dalszej
dyskusji. Bardziej był mi potrzebny spokój, aby się opanować i
móc kontynuować jazdę. Odruchowo, choć nie było to potrzebne,
poprawiłem poduszki na fotelu i usiadłem. Chwilę potem znów
pędziłem “rozkładową”.
W noclegowni w Gdyni chciałem dobrze po tym
wszystkim wypocząć, ale nie za bardzo mi to wychodziło. Po kilku
godzinach leżenia pojechałem do miasta i poszedłem do portu, gdzie
trochę pomogło mi świeże morskie powietrze.
Jednak przez następnych kilka dni czułem się bardzo nieswojo. Jakoś
sobie to złe samopoczucie tłumaczyłem i normalnie chodziłem do pracy. 7
czerwca pojechałem do Warszawy “Piastem”. Odpoczywałem po
służbie w noclegowni na Odolanach. Gawędziłem z maszynistą Ryszardem
Jakubkiem - z którym przyjechałem - wspominając dawne czasy. W
pewnym momencie poczułem jak od pasa w dół dostaję coraz
mocniejszych drgawek. Po chwili trząsłem się już jak galareta. Jakubek
pobiegł do dyspozytora. Sprowadzono karetkę. Nim przyjechała, drgawki
ustały. Nie chciałem jechać, ale dyspozytor powiedział, że w takim
stanie nie mam co marzyć, bym wrócił do Wrocławia lokomotywą.
Zawieziono mnie do Szpitala Kolejowego w Pruszkowie.
Nazajutrz maszynista Rysiek Surmacewicz, mieszkający
w pobliżu, przyszedł powiadomić Milę. Zaczął niefortunnie:
- Włodek jest w szpitalu w Pruszkowie.
Widząc przerażenie w jej oczach, dopiero zaczął
tłumaczyć, że nie wypadek na trasie, tylko coś mi się stało w
noclegowni. Trochę to Milę uspokoiło.
Przyjechała do mnie razem z synem Adasiem. Leżałem
na oddziale intensywnej terapii, więc mieli duże kłopoty z uzyskaniem
pozwolenia na odwiedziny. Ale lekarz dyżurny, gdy usłyszał, że rodzina
maszynisty z Wrocławia to zezwolił na odwiedziny. Po wejściu na salę
zobaczyli mnie śpiącego, zarośniętego i oblepionego przewodami.
Jedzenie na stoliku nie tknięte. Po raz kolejny się przestraszyli.
Doprowadzili mnie do porządku, a po rozmowie z lekarzem trochę
uspokojeni wrócili do Wrocławia.
Kuracja w pruszkowskim szpitalu trwała 7 dni.
Zanim wykonano szereg badań, mających na celu znalezienie właściwej
przyczyny, myślałem o najgorszym:
- Mój brat odszedł z jazdy na serce. Czyżby
mnie spotkało to samo i tak nagle miałbym więcej nie poprowadzić
pociągu!?
Ale na szczęście wyniki badań rozwiały moje obawy.
Stwierdzono, że ten stan został wywołany na tle nerwowym po przeżyciu
bardzo dużego stresu.
Leżąc w szpitalnym łóżku rozmyślałem, iż w
dużej mierze “zawdzięczam” to niefrasobliwości, może
brakowi wyobraźni, drugiego kolejarza. Po kilku miesiącach
rekonwalescencji i przejściu stosownych badań lekarskich,
wróciłem za nastawnik.
W Niedzielę Wielkanocną 1994 roku pojechałem
“Frankfurtem” do Warszawy. Szkoda było jechać, w domu
została rodzina w komplecie, a nawet w nad komplecie, gdyż na święta
przyjechał syn z synową i wnuczkiem. Ale służba, nie drużba.
Wrócić miałem w poniedziałkowe południe, później na
rodzinne spotkanie miała przyjść siostra ze szwagrem, więc jeszcze
trochę świąt przede mną. Do Warszawy zajechałem bez przeszkód,
szybko odstawiłem lokomotywę i poszedłem spać. Nazajutrz, wcześnie rano
podstawiłem się na Grochowie pod “Sudety”.
Ruszając z Centralnego, spokojnie i wcale nie
ciężkim pociągiem... trach! I zaczęło stukać spod pierwszego
wózka.
- Pękła zębatka w przekładni - pomyślałem.
W pierwszej chwili koło nastawnika cofnąłem “na zero”, ale składu nie zatrzymałem:
- Zanim dadzą drugą lokomotywę minie sporo czasu, opóźnienie
murowane. Jak dałem “na zero”, trochę ucichło.
Spróbuję...
Nie stosując gwałtownego rozruchu, powoli rozpędzałem pociąg. Za
Włochami, po uzyskaniu rozkładowej prędkości, podjąłem dość ryzykowną
decyzję. Opuściłem pantograf, otworzyłem szafę wysokiego napięcia i
odłączyłem parę silników, wśród której był ten z
uszkodzoną zębatką. W ten sposób zmniejszyłem przeciążenia. To
co najbardziej ryzykowne, było dopiero przede mną. Podniesienie
pantografu przy prędkości prawie 120 km/h. Udało się. Załączyłem
“szybki” i na “szeregu z bokami” połową mocy
lokomotywy utrzymywałem prędkość. “Sudety” nie miały wcale
tak wyśrubowanego czasu jazdy i tak kombinując - rozpędzając pełną
mocą, a utrzymując prędkość połową - zajechałem planowo do Wrocławia.
Kilka lat temu Zygmunt Przekwas w trochę inny sposób poradził
sobie z usterką, jaka wystąpiła w czasie jazdy. Prowadził z Warszawy
“Bogatynię” i gdzieś koło Częstochowy zanikło w czołowej
kabinie sterowanie. Z początku rozłożył ręce, ale po chwili pomyślał,
że... ma drugą kabinę. “Bogatynia” była wtedy pociągiem
przyspieszonym, osiem wagonów (a więc lekki), czas jazdy
spokojny, więc Zygmunt też spróbował. Ruszał z drugiej kabiny i
po włączeniu “szeregu z bokami” (przy jeździe “na
wstecznym” nie ma możliwości jazdy z równoległym
połączeniem silników), biegł przez maszynownię na czoło
lokomotywy, skąd mógł wyłącznikiem szybkim odłączyć jazdę
prądową i hamować. Przyjechał do Wrocławia niemal planowo, tylko...
trochę narzekał, że bolą go nogi i uszy od otwartych drzwi do
maszynowni.
Chyba jeszcze z parowozu mieliśmy zakodowane, aby doprowadzić pociąg -
oczywiście najlepiej planowo - za wszelką cenę. To był wielki dyshonor
nie umieć sobie poradzić i zdefektować.
Jednak nie za wszelką cenę. Bo co innego brać na siebie
odpowiedzialność za opuszczenie i podnoszenie pantografu przy prędkości
120 km/h, czy uważne prowadzenie pociągu z częściowym wykorzystaniem
drugiej kabiny; a co innego zlekceważyć przepisy ruchowe, co nieraz
prowadziło już do tragedii.
W sierpniu 1995 r. prowadziłem swoim planowym
elektrowozem pociąg 65203 Wrocław Główny - Gdynia. Całą noc
służba przebiegała spokojnie, aż do stacji Gdańsk Wrzeszcz. W peron
stacyjny przyjęto skład na tor niewłaściwy i dyżurna ruchu
poinformowała mnie przez radiotelefon, że jazda będzie kontynuowana tym
torem. Informację przyjąłem.
Po ruszeniu, zbliżając się do rozjazdów
stwierdziłem brak semafora przy torze, po którym jechałem. Stał
tylko tzw. karzełek z wyświetlonym sygnałem zastępczym. Po zatrzymaniu
składu przed tym sygnałem zgłosiłem przez radio dyżurnej, że taki
sygnał nie upoważnia do wyjazdu pociągu na szlak po torze niewłaściwym
i poprosiłem o wypisanie rozkazu szczególnego “N”.
Dyżurna odmówiła:
- Wszyscy maszyniści tak jeżdżą, a pan ma jakieś problemy!
Odparłem, że wszyscy maszyniści to nie ja i jeszcze
raz poprosiłem o wypisanie rozkazu szczególnego “N”.
Nie twierdzę, nawet nie dopuszczam takiej myśli, że jadący przede mną
maszyniści nie znali przepisów. Widoczność na wyjeździe z
Wrzeszcza była utrudniona: tor w łuku, zabudowania na peronie. Gdy
ruszali “z kopyta” i minęli taki sygnał, to na pewno
zorientowali się o nieprawidłowości. Ale jak już z dużą prędkością
wjechali w rozjazdy, jazdę kontynuowali.. Ja ruszyłem spokojnie i w
porę spostrzegłem, że ktoś narażając bezpieczeństwo podróżnych,
ułatwia sobie pracę.
Stojąc dalej pod “karzełkiem”,
usłyszałem przez radio wiele epitetów kierowanych pod moim
adresem. Pochodziły od maszynistów przejeżdżających co chwilę
obok, pociągów podmiejskich SKM:
- Jesteś skończony! Na pewno dalej pojedziesz, ale... pasażerem!
- To moja sprawa i proszę się nie wtrącać. A kto
jest winien i kto zna przepisy, to się jeszcze okaże - odpowiadałem.
Ale im dłużej stałem, tym mniej się odzywałem, gdyż
zwroty kierowane do mnie drogą radiową były coraz cięższego kalibru.
Było wcześnie rano. Do Gdyni zjeżdżały pociągi z całej Polski. Niedługo
kolejka składów czekających na wjazd do Trójmiasta
sięgała stacji Pszczółki. Na końcu “korka” znalazł
się kolejny pociąg, prowadzony wrocławską lokomotywą. Jadący nim
maszynista Tadek Nawrot po wydłużającym się postoju spytał w końcu
przez radio:
- Jaka jest przyczyna, że pociągi nie jadą do Gdańska?.
- We Wrzeszczu stoi jakiś mądrala - wrocławiak i nie chce jechać - usłyszał w odpowiedzi.
Tadek wiedział, że spotkamy się w Gdyni.
- Jeżeli to stoi EU07-369 i wąsaty maszynista, to
jest były instruktor. Skoro uznał, że nie pojedzie - to nie pojedzie. I
na pewno ma rację! - odparł.
Po prawie półtorej godzinie stania pod
“karzełkiem”, po zmianie służby w nastawni Gdańsk Wrzeszcz
kolejny dyżurny - albo był mniej uparty, albo lepiej znał przepisy -
rozkaz doręczył. Ruszyłem. W taki sam sposób odprawiano
również stojące za mną pociągi. Gdy zajechałem do lokomotywowni
Gdynia Grabówek, poproszono mnie do zastępcy naczelnika celem
złożenia wyjaśnienia. Poszedłem... Akurat w tym momencie odbywała się
“zdalna telekonferencja”. Usłyszałem, że:
- Za dzisiejsze poranne zablokowanie dalekobieżnych torów w
Trójmieście wyłączną winę ponosi maszynista wrocławski!
Po tym stwierdzeniu, moja ostra wymiana zdań z
gdyńskim maszynistą instruktorem, została posłyszana przez naczelnika
zarządu Północnej DOKP. Ten zorientował się, że przyczyna
zamieszania jest w zasięgu głosu, zażądał ode mnie bezpośredniego
wyjaśnienia sprawy. Było krótkie:
- Pociąg nie powinien doznać większego
opóźnienia niż 5 minut. Przepisy mówią, że po zażądaniu
jakiegokolwiek rozkazu powinienem go niezwłocznie otrzymać i
kontynuować jazdę. Winę ponosi wyłącznie uparta dyżurna, bo sygnał, na
jaki chciała wyprawić pociąg ze stacji na niewłaściwy tor szlakowy nie
upoważniał maszynisty do wyjazdu.
- Ponadto - dodałem - byłem maszynistą
instruktorem i przepisy znam, a wręcz identyczny przypadek miałem
kilkanaście dni wcześniej na stacji Kąty Wrocławskie. Pociągi stały na
szlaku aż do Wrocławia. Nastawniczy kilkakrotnie przychodził pytać:
dlaczego nie jadę, ale... rozkazu nie przynosił. Dopiero po ponad
godzinie, znalazł się ktoś mądrzejszy i dostarczono mi odpowiedni
rozkaz. Finał tej sprawy także miał miejsce na “zdalnej” i
nie doszukano się mojej winy.
Po tym oświadczeniu zaczęto mnie traktować poważnie.
Rozmowa stała się bardziej rzeczowa, a gdyński instruktor szybko
znalazł odpowiednie przepisy, uwalniające mnie od zarzutów oraz
upewniające wszystkich jedynie o bardzo dobrej znajomości owych
przepisów przez “mądralę”. “Chcieć to
móc” - szkoda tylko, że tak późno.
Na jakiekolwiek odstępstwo od przestrzegania
przepisów nie pozwoliłbym sobie z dwóch powodów.
Pierwszy - to bezpieczeństwo jadących ludzi i powierzonego taboru,
drugi choć już mniej ważny, ale tak samo oczywisty - nigdy nie wiadomo,
kto w pociągu jedzie. Na potwierdzenie tego kolejny przykład z
gdyńskiej służby, tym razem pociągiem 65201 Jelenia Góra -
Gdynia.
Na trasie Bydgoszcz - Tczew oddawano w kilku
miejscach do użytku nową samoczynną blokadę liniową, która
oprócz semaforów odstępowych, stacyjnych wjazdowych i
wyjazdowych, miała także nowość - semafory grupowe, znacznie
usprawniające ruch pociągów. Przejeżdżając przez Warlubie na
semaforze wyjazdowym został wyświetlony sygnał zastępczy. Zwolniłem
bieg pociągu - zgodnie z przepisami ruchowymi - do 40 km/h. Na
semaforze grupowym zaś paliło się światło zielone. Gdy ostatni wagon
opuścił stację, zacząłem zwiększać szybkość do rozkładowej.
Chwilę po zatrzymaniu na stacji Tczew podszedł do
lokomotywy jakiś pan. Nie przedstawiając się oświadczył tylko, że
spowodowałem wykroczenie i będę miał nieprzyjemności.
- Kim pan jest? Jakie wykroczenie i gdzie? - spytałem.
Przedstawił się jako kontroler, a problem
wykroczenia dotyczy stacji Warlubie, gdzie na blokadę samoczynną
wjechałem według niego zamiast 40, ponad 60 km/h. Szybko zaskoczyłem,
bo miejscowy kontroler na pewno nie miałby takich uwag.
- No dobrze, kontroler. Skąd pan jest, jeśli można spytać?
- Z Łodzi. Jadę co prawda prywatnie, ale ponieważ to
mój zawód, to trochę szlak i pana pracę obserwuję.
Zaśmiałem się pod nosem i odparłem:
- Jak pan nie zna terenu i jedzie prywatnie, to niech spokojnie siedzi w wagonie.
Zaskoczony taką odpowiedzią, odszedł. I tak nie miał
innego wyjścia, gdyż kierownik pociągu podawał już sygnał
“gotów do odjazdu”.
Po zatrzymaniu pociągu w Gdańsku Głównym przyszedł ponownie:
- Ja tego tak panu płazem nie puszczę! Za
wykroczenie ruchowe, opryskliwość i brak skruchy musi pan zostać
ukarany.
- Brak skruchy? - pomyślałem.
Miałem ochotę go ośmieszyć, ale wystarczająco dużo w
swojej karierze zawodowej chodziłem na różne wyjaśnienia, po
których to nie ja wychodziłem skruszony. Odparłem więc
kontrolerowi, że na odcinku Bydgoszcz - Tczew zakładany jest nowy typ
blokady, a czym się ona różni od starej i dlaczego pojechałem
tak, a nie inaczej, niech już sam sobie do tego dojdzie, nim cokolwiek
zacznie na mój temat pisać. Minę miał nietęgą. Nic nie
przyszło...
Wspominam tu i przytaczam przykłady upadku prestiżu
stanowiska maszynisty na kolei. Wraz z rozwojem techniki, zwiększaniem
prędkości na szlakach, pozycja maszynisty miast rosnąć - malała. Coraz
częściej spotykałem się ze złym traktowaniem maszynisty, zwłaszcza
przez kontrolujących. Wchodząc do lokomotywy wymagali od mechanika
kulturalnego zachowania, sami jednak byli dalecy od okazywania
szacunku. Większość kontrolerów jakich spotykałem to byli ludzie
młodzi, posiadający wykształcenie wyższe. W ich mniemaniu maszynista,
był tylko maszynistą.
Gdy wracałem kiedyś z Warszawy
“Panoramą”, na stacji Skierniewice wsiadło do kabiny trzech
młodych kontrolerów: trakcyjnik, drogowiec i zabezpieczeniowiec.
Byli po cywilnemu, więc zażądałem okazania dokumentów. Mocno
obrażeni wylegitymowali się, nadmieniając przy tym, że jadą do
Radomska. Rozsiedli się w kabinie, gdzie tylko było można i zajmowali
się wszystkim, tylko nie koleją. Nie odpowiadali na powtarzane przeze
mnie wskazania semaforów, traktowali mnie jak powietrze... Za to
omówili plany na najbliższe towarzyskie spotkania, interesy i
zawartości kont dolarowych. Po zatrzymaniu w Koluszkach ni stąd ni
zowąd, trakcyjnik zwrócił mi uwagę:
- Na tym szlaku jest 120 km/h, a ja jej u pana na prędkościomierzu nie widziałem!
Zbaraniałem! Cóż on u licha chce, przecież do
Koluszek zajechałem 2 minuty przed czasem. Jechałem więc zgodnie z
rozkładem. Ponadto maszyna była krótko po naprawie i miała
“grube koła”. Rzeczywista prędkość była więc nieco większa,
niż wskazywał prędkościomierz. Rychło jednak mowę odzyskałem, nakazując
kontrolerom opuszczenie kabiny, gdyż moja rola to w spokoju prowadzić
pociąg, a na omawianie balang, kont dolarowych i interesów
najlepszym miejscem jest wagon kolejowy. Dwóch panów
opuściło lokomotywę bez protestów, natomiast trakcyjnik zaczął
się stawiać. Jak to zwykle bywało w takich sytuacjach, obiecywał mi
odsunięcie od stanowiska. Nie byłem jednak maszynistą strachliwym,
postawiłem na swoim i kontroler rad, nierad pojazd opuścił. Po
przyjeździe do Wrocławia powiadomiłem o zajściu swojego instruktora..
Postanowiliśmy czekać z gotową odpowiedzią na raport panów
kontrolerów, ale takowy nie wpłynął.
I tak mieli szczęście, że wyproszeni zostali z
kabiny na stacji wyznaczonej planowym postojem. Przed laty jeżdżąc na
SP45-153 miałem podobne zdarzenie w Rzepinie. Przed odjazdem do
Wrocławia, wsiadł do kabiny kontroler trakcyjny ze Zbąszynka i bez
żadnych wstępów zaczął egzaminować mojego pomocnika.
Dopóty działo się to na postoju nie odzywałem się słowem. Gdy
podczas jazdy czynił to samo, zapytałem tylko:
- Czy istnieje przepis, który pozwala na takie egzaminowanie, podczas jazdy planowym pociągiem.
Kontroler pewny siebie odpowiedział z lekko drwiącym uśmiechem:
- Przepis nie istnieje, ale akurat ja to mogę robić.
Był to pociąg Berlin - Kraków, a najbliższy
planowy postój wypadał w Zielonej Górze. Zatrzymałem
skład w Gądkowie i zwróciłem się spokojnie do kontrolera:
- Rozprasza pan uwagę drużyny trakcyjnej i naraża
bezpieczeństwo prowadzonego pociągu. Proszę o opuszczenie lokomotywy.
Awanturę zrobił podobną do tej w Koluszkach, ale
szybko wysiadł. Podobnie jak w tamtym przypadku na utarczkach słownych
się skończyło.
Zastanawiałem się nieraz:
- Czy kontroler, aby mieć poczucie dobrze spełnionego obowiązku
służbowego, musi koniecznie kogoś na wykroczeniu przyłapać lub jak to
się nie udało, pokazać wyższość? Czy nie wystarczyło wejść do
lokomotywy i stwierdzić, że wszystko jest w najlepszym porządku? Sam
przecież przed paru laty byłem osobą kontrolującą, ale do takich
zachowań nigdy się nie uciekałem.
W październiku 1995 r. wracałem do Wrocławia
pociągiem 37003 Kraków - Berlin. Przed odjazdem ze stacji
początkowej podszedł do elektrowozu jakiś facet z walizką, ubrany jak
dziad. Prosił bym go podwiózł do Katowic, bo nie ma pieniędzy na
bilet. Poradziłem mu grzecznie aby udał się do kierownika pociągu, on
na pewno coś więcej może pomóc, bo lokomotywa nie służy przecież
do przewozu pasażerów. Nie chcąc dalej dyskutować zamknąłem
okno. Obserwowałem tego człowieka w lusterku. Nie poszedł do
kierownika, tylko stał oparty o filar wiaty. Gdy na semaforze został
wyświetlony sygnał “wolna droga”, ponownie podszedł do okna
z tą samą prośbą. Nie dałem się już wciągnąć w żadną rozmowę, tylko
czekałem na sygnał odjazdu od kierownika. Po otrzymaniu zgody, gdy już
miałem ruszać, ów facet zaczął wymachiwać legitymacją krzycząc,
że jest kontrolerem i musi jechać.
- No...! - pomyślałem - chwyt poniżej pasa. Nie
zważając na legitymację zamknąłem okno, mocniej zakręciłem nastawnikiem
i pojechałem w drogę.
Podczas pierwszego rozkładowego postoju w Trzebinii,
podbiegł do lokomotywy kierownik pociągu. Myślałem, że coś się stało
“na składzie”. Ten jednak z widocznym zadowoleniem na
twarzy mówił:
- Aleś go załatwił. Za późno go zobaczyłem w
Krakowie, aby ciebie ostrzec. To kawał dziada, a takie jego zachowanie
to normalka. On w tej walizce wozi mundur. Jak już kogoś weźmie na
litość, to potem idzie do wagonu i po przebraniu w toalecie, przychodzi
do maszynisty na następnej stacji. Swojego wcześniejszego dobroczyńcę
zaprasza na dochodzenie.
Nie zostało mi nic innego, jak po przyjeździe do
Wrocławia o takim zajściu poinformować swoich kolegów. Ku
przestrodze...
“Krakowski dziad” brał
maszynistów na litość. Natomiast zdarzyło mi się parę lat wstecz
być branym nie na litość, ale na pieniądze. Podczas powrotu do
Wrocławia “Karkonoszami”, na stacji Warszawa Wschodnia
podeszła do lokomotywy para, która bardzo prosiła, bym ich
zabrał do Wrocławia. Nie mieli pieniędzy na dwa bilety - ale obiecywali
zapłatę jak za jeden. Swoim zwyczajem skierowałem ich do kierownika
pociągu. Na Centralnym przyszli ponownie z tą samą prośbą i propozycją
zapłaty. Jeszcze jeden raz odmówiłem i nie chcąc dyskutować
zamknąłem drzwi siadając za nastawnik. Widzący moją nieprzejednaną
postawę mężczyzna, który kierował do mnie prośby o zabranie, po
paru chwilach zapukał ponownie do drzwi. Gdy otworzyłem (myślałem, że
to kierownik pociągu) z poufnym tonem w głosie oświadczył:
- Ma pan szczęście, bo jesteśmy z Ministerstwa Komunikacji.
Słysząc to, zdenerwowałem się bardzo. Coś powinienem
powiedzieć, jakoś zareagować... Widząc minę bardzo zadowolonego z
siebie faceta, szybkim ruchem chwyciłem stojący obok na pulpicie
czajnik z wodą i wylałem zawartość na głowę jegomościa.
- Ma pan szczęście, że tylko zimna. Na drugi raz
proszę nie podpuszczać w ten sposób maszynistów -
odparłem.
Będąca razem z panem z ministerstwa kobieta, tak na
Wschodnim, jak na Centralnym słowem się nie odzywała. Widząc
ociekającego wodą partnera w końcu wydała z siebie głos. Był to śmiech
tak mocny, iż po chwili myślałem, że babka po prostu położy się na
peronie... Gość odszedł od lokomotywy bez słowa.
Pokazać swoją władzę, swoją wyższość, zaznaczyć
swoje stanowisko - są ludzie, którzy potrafią to zrobić bardzo
dobrze. Tylko, czy czyniąc takie “kawały”, któryś z
nich zastanowił się, do jakiego stanu może doprowadzić tuż przed
odjazdem maszynistę, któremu powierzono przewiezienie ludzi i
setki ton taboru? Ja uspokajałem się dość szybko...
Z takim zachowaniem można było sobie poradzić tylko
przy odrobinie stanowczości. Gorzej, gdy zagrożenie dla planowego
prowadzenia pociągu, często dla życia, pojawiało się w czasie jazdy
znienacka. Z zewnątrz.
Przed laty stojące przy torze dzieci machały z
sympatią maszyniście i podróżnym. Obecnie taki obrazek jest
coraz rzadszy, lub prawie niemożliwy. Najczęściej dziecięce ręce są
uzbrojone w kamienie i inne przedmioty. Sam niejednokrotnie byłem
obiektem ataków. Nie zawsze ma się szczęście wyjść cało z takich
opresji. Kawałki rozbitych szyb powodują spore okaleczenia.
W sylwestrowy wieczór 1993 r. prowadząc
“Sudety” do Warszawy miałem zdarzenie, które tylko
cudem nie zakończyło się dla mnie tragicznie. Podczas przejazdu z
rozkładową prędkością 120 km/h przez stację Płyćwia, w ostatniej chwili
zauważyłem, jak ktoś z grupy wiwatującej młodzieży rzuca kamień.
Zamiast się bawić wesoło i w dobrych nastrojach witać Nowy Rok, on
postanowił zadać komuś ból. Miałem szczęście! Kamień wielkości
pięści (podczas postoju w Warszawie znalazłem go w skrzyni sprzęgowej),
uderzył w czoło lokomotywy poniżej reflektorów. Ogromny huk, aż
mi dech zaparło.
- Udało się... - powiedziałem sam do siebie.
Niestety, nie udało się mijając Pruszków. Ze
stojącej na wiadukcie grupy ktoś rzucił w dół deskę,
która trafiła w lewą szybę i rozbijając ją z jeszcze większym
niż w Płyćwi hukiem wpadła do kabiny. Gdyby jechał ze mną pomocnik w
najlepszym przypadku wylądowałby w szpitalu. Niewielka odległość, jaka
została do końca służby, nie spowodowała opóźnienia pociągu. Ale
ogromnie zmarzłem, był przecież środek grudniowej nocy. Gdyby to
zdarzenie miało miejsce dalej od Warszawy, zażądałbym sprawnej
lokomotywy i pasażerowie nie znając przyczyny opóźnienia
przeklinaliby na pewno Bogu ducha winnego maszynistę, całą kolej. Dla
wrocławiaków najgorszym odcinkiem był szlak Grodzisk Mazowiecki
- Warszawa. Tam takich przypadków było bardzo dużo.
Innym poważnym zagrożeniem dla prowadzącego pociąg,
są słabo zabezpieczone ładunki tarcicy oraz materiałów sypkich.
Załadowanie wagonów aż po górne krawędzie powoduje
podczas jazdy porywanie ładunku. Mijając się z dużą prędkością z takim
składem szczęściem jest, jak szyby czołowe nie polecą. W latach
osiemdziesiątych najgorszymi pociągami zwanymi przez maszynistów
“wybij szyba”, były składy wiozące żwir ze stacji Okmiany
koło Chojnowa w rejon Łodzi i Warszawy. Widząc jadący z przeciwka taki
skład prawie na sto procent było pewne, że czoło pojazdu cało z tego
nie wyjdzie. Po licznych uszkodzeniach i opóźnieniach
pociągów wydano zarządzenie, nakazujące ograniczanie prędkości
podczas mijania z “wybij szybą”. Dotyczyło to oczywiście
obu składów. Zarządzenia tego przestrzegali w pełni jedynie
maszyniści z dawnej lokomotywowni w Oleśnicy ale i tak liczba wybić
szyb czołowych wyraźnie się zmniejszyła.
Mój brat Stanisław również miał
zdarzenie, z którego cudem wyszedł cało. Pod koniec marca 1981
r. prowadził lokomotywą EU07-036 “Szklarską” do Warszawy.
Przed Rozprzą, podczas mijania z prędkością 100 km/h pociągu
towarowego, źle zabezpieczone i wystające poza skrajnię belki dębowe,
wbiły się w czoło elektrowozu z lewej strony, powyżej reflektora.
Przebiły blachę i dostały się do środka kabiny niszcząc przewody
powietrzne. Połamane, sterczące z czoła lokomotywy drewniane kikuty
czyniły widok przerażający. O dalszej jeździe nie było mowy. Stachowi
na szczęście nic się nie stało, ale zdarzenie, które przeżył
spowodowało uraz na tyle mocny, że do ostatniej swojej służby, gdy
mijał towarowy, zawsze miał duszę na ramieniu.
Każdy maszynista prowadzący pociąg ma dojechać do
miejsca przeznaczenia bezpiecznie i zgodnie z rozkładem. Ale często
było to z przyczyn od maszynisty niezależnych, po prostu niewykonalne.
Jadąc opóźnionym pociągiem, podczas wjazdu na stację maszynista
często jest obiektem adresowanych doń przekleństw, niewybrednych
gestów rodem z olimpiady w Moskwie, wytykania palcami. Gdy gesty
te pochodziły od młodzieży, uważałem to za brak wychowania, lub chęć
pokazania się w grupie rówieśników. Po takim
“powitaniu” i chwili przemyśleń uspokajałem się, nie biorąc
zbytnio do serca tego, co moje oczy widziały. Gorzej, gdy tak
zachowywali się ludzie w średnim wieku, starsi, może nawet
wykształceni. Z roku na rok obserwowałem coraz więcej takich zachowań.
Tacy ludzie na pewno w innych środkach komunikacji zbiorowej
zachowywali się tak samo, może nawet gorzej. Nie dziwiłem się potem,
jak stojąca młodzież czyniła podobnie.
Przez okres czterdziestu lat pracy jako maszynista,
tylko raz spotkała mnie przyjemność, że ktoś mi podziękował za jazdę.
Po przyprowadzeniu do Warszawy pociągu ze Szklarskiej Poręby, podszedł
do lokomotywy starszy pan, który zapytał czy pociąg ten
prowadziłem z Wrocławia, skąd jechał. Odparłem twierdząco. On bardzo
ciepłymi słowami podziękował mi za szczęśliwie przyprowadzony pociąg i
życzył, abym dalej szczęśliwie jeździł i bezpiecznie woził ludzi.
Podziękowałem. Dopiero gdy odchodził zauważyłem, że był w sutannie.
Nigdy nie oczekiwałem, aby pasażerowie dziękowali mi
za przejechaną trasę. Jazda to był mój obowiązek, za pracę
którą wykonywałem otrzymywałem wynagrodzenie. Ale podziękowanie
od przewiezionego podróżnego dodaje wyjątkowej satysfakcji i
zadowolenia z wykonanej pracy oraz pozwala wierzyć, że istnieją jeszcze
ludzie, którzy doceniają włożony w pracę trud i wysiłek.
Parę miesięcy wcześniej - latem - spotkała mnie
inna, przyjemna historia. Zostałem przydzielony wraz z naszym
elektrowozem i składem sześciu wagonów do ekipy filmowej,
która kręciła film pt.: “Obcy musi fruwać”.
Główną postać grał Piotr Fronczewski. W okolicach stacji Wrocław
Pracze Odrzańskie kręcono dość niebezpieczne ujęcia, podczas
których bohater wyskakiwał z pociągu. Pomimo tego, że mieli dość
dokładnie opracowany plan działania udzieliłem im kilku porad i
wskazówek, głównie odnośnie bezpieczeństwa aktora.
Chętnie się do nich zastosowano.
Na jednej z przerw Piotr Fronczewski przyszedł do kabiny. W trakcie
krótkiego pobytu okazał się sympatycznym, kulturalnym, spokojnym
i opanowanym człowiekiem. Ani przez chwilę nie wyczułem u niego nuty
wyższości w głosie. Bardzo interesował się lokomotywą oraz pracą
maszynisty i nie mógł uwierzyć, że maszyniści prowadzą pociągi
także “w pojedynkę”. Poprosił aby na moment usiąść za
nastawnikiem. Ujął koło w obie dłonie i po chwili, z charakterystycznym
dla siebie uśmiechem i trochę rubasznym głosem spytał:
- I jak ja tutaj na pana miejscu wyglądam?
- Jak każdy normalny polski maszynista - odparłem.
Fronczewski szczerze się uśmiechnął, wstał zza
nastawnika i dziękując za mile spędzony czas oraz współpracę
przy kręceniu filmu udał się do swoich zajęć.
W międzyczasie, po kilku latach wspaniale
układającej współpracy, nastąpiła kolejna zmiana w obsadzie
EU07-369. W 1992 r. na emeryturę odszedł Zygmunt Przekwas, najdłużej
jeżdżący ze mną wspólnik. Jego miejsce zajął maszynista
młodszego pokolenia, wywodzący się z trakcji spalinowej - Władysław
Sikorski. W nowo powstałym zespole, w skład którego wszedłem ja
oraz dwóch młodszych wiekiem i stażem ode mnie kolegów,
poczułem się znacznie odmłodzony. Współpraca między nami
układała się bardzo dobrze, byłem przez nich bardzo szanowany i
poważany. Wszystkie sprawy dotyczące lokomotywy, jakiekolwiek zmiany
omawialiśmy we trójkę. Byli dobrymi maszynistami, znającymi się
na obsługiwanym przez nich taborze. Aż chciało się z takimi kolegami
współpracować. Przyjemnie było ich po służbie zmieniać i być
przez nich zmienianym.
Czas i prawa natury jednak biegną swoimi torami. W
kwietniu 1996 r. po rozmowie z naczelnikiem lokomotywowni Zbigniewem
Sobczykiem, podjąłem decyzję o przejściu 31 maja na emeryturę.
9. Miesiac przed emerytura
Ostatni
miesiąc pracy w PKP upłynął spokojnie, bez większych zakłóceń.
Przede wszystkim myślałem o tym, aby bez przeszkód dojeździć do
końca. Odpoczywając w lokomotywowniach zwrotnych często błądziłem
myślami po minionych latach. Czasami zazdrościłem młodszym kolegom. Na
głównych szlakach zwiększano prędkość, zapowiadano zakupy
nowoczesnych, szybkich lokomotyw. Część wrocławskich maszynistów
szkoliła się na EP09 - wspólnie z maszynistami z Olszynki
Grochowskiej mieli prowadzić “Panoramę”. W Katowicach
widziałem goszczący w Polsce włoski “Pendolino”.
- Takiego pociągu już na pewno nie poprowadzę... - myślałem wtedy ze smutkiem.
Rozmyślałem także o ludziach, z którymi
przyszło mi współpracować. Przypominałem sobie tych
którzy są i tych, co odeszli. O wielu można było powiedzieć:
Wspaniały Kolega, Dobry Wspólnik. Trudno byłoby wyliczyć
wszystkich.
Swoje wspomnienia rozpoczynałem od Mariana Gawlika i
Kazimierza Mińskiego. Zanim podjąłem pracę w PKP, zapisali się oni
dużymi literami w historii wrocławskiej szopy. W pamiętanym z lat
pięćdziesiątych “ruchu pięćsetników” ustanowili
największy w historii PKP przebieg dobowy parowozu. W czerwcu 1951 r.
na Pt47-73 i Pt47-79 przejeżdżali w ciągu doby 824 kilometry. Byli
pierwszymi maszynistami w wyzwolonym Wrocławiu.
Gawlik podczas jednego ze spotkań u mnie w domu,
uchylił rąbka tajemnicy z okresu okupacji hitlerowskiej. Jako młody
chłopak pracował na stanowisku pomocnika maszynisty w parowozowni
Skarżysko Kamienna. Okres okupacji przejeździł na parowozie
szczęśliwie, ale pewne wydarzenia wryły się trwale w jego psychikę.
Wielokrotnie prowadził transporty Żydów do obozu
koncentracyjnego w Sobiborze na Lubelszczyźnie. Gdy stał parowozem przy
takim transporcie, podchodzili do lokomotywy ci, których mieli
przewieźć w wagonach. Oferowali złoto w różnej postaci i inne
kosztowności w zamian za informację o celu przeznaczenia transportu.
Stojący obok parowozu hitlerowiec bacznie przysłuchiwał się toczonej
rozmowie, gdyż za ujawnienie takiej informacji groziło rozstrzelanie na
miejscu. Obsługa parowozu dokonywała jednak czynów bohaterskich,
szczególnie w drodze powrotnej z Sobiboru. Wielokrotnie ukrywano
ludzi w kadzi wodnej tendra i ani razu nadzorujący transporty
hitlerowcy nie wpadli na pomysł sprawdzenia tej części parowozu. Strach
przed wykryciem oraz wiele innych stresów, spowodowały u Mariana
zniekształcenie wymowy.
Po latach znajomości mogę śmiało powiedzieć, że był
dobrym maszynistą, a przede wszystkim kolegą szanującym młodszych.
Podczas pierwszych dni pracy w PKP, często jeździłem z Gawlikiem -
wówczas miał około 40 lat - zawsze podzielił się kromką chleba,
nawet ostatnią. Czasami oddał swój bon na zupę:
- Przy tak ciężkiej pracy i w tak młodym wieku trzeba dużo jeść - mawiał do mnie.
Po odejściu z parowozu, prowadził wagony motorowe
SN61 tzw. ganze. Na początku lat siedemdziesiątych przesiadł się na
ST43-151, a po odejściu “rumunów” otrzymał nową
SP45-262, jedną z ostatnich wyprodukowanych lokomotyw tej serii. Na
emeryturę przeszedł 1 grudnia 1980 r.
Drugi z moich “pierwszych”
maszynistów Kazimierz Miński, do Wrocławia przywędrował z
dalekiego Hrubieszowa. Tam w czasie okupacji był maszynistą na wąskich
torach. Zapamiętałem go przede wszystkim jako dobrego nauczyciela
przyszłych maszynistów. Podczas jazdy dużo uczył, dużo wymagał,
ale także dużo pomagał. Mińskiemu zawdzięczam praktycznie wszystko, co
osiągnąłem w pierwszych latach pracy w PKP. Szanował mnie jak własnego
syna i otoczył taką opieką, że często, gdy szliśmy po terenie
parowozowni mawiano:
- Ojciec z synem...!
Gdy awansował na stanowisko maszynisty instruktora,
nie zerwaliśmy koleżeńskich kontaktów i często przebywałem w
jego biurze. Poznałem wtedy wielu ludzi z Dolnośląskiej DOKP
odpowiedzialnych za służbę trakcji, przez co w późniejszych
latach również będąc instruktorem, miałem łatwiejszy z nimi
kontakt.
Tak wspominałem odległe lata i kolegów. Z
mojego pokolenia byli to: Gienek Biadoń, Zygmunt Przekwas, Stach
Dołubizno, Arek Dawidowicz, Heniek Pawłowski, Bogdan Pawlak, Bronek
Kołodziej, Wiesiek Misztal. Ceniłem także wielu młodszych. Dobrze
współpraca układała się z Maćkiem Krawczykiem, Darkiem Boszko,
Andrzejem Paluszkiewiczem, Władkiem Sikorskim...
Tak rozmyślając nad swoją czterdziestoletnią karierą
zawodową przypomniało mi się stare, krążące od lat po szopie
powiedzenie:
- Grunt to się nie przejmować i nie brać wszystkiego
do głowy, bo jak będziesz miał zdrowie i nie wywiniesz coś złego, to
przeżyjesz naczelnika nie jednego.
Być może bardzo proste ale i nie pozbawione prawdy
słowa. Maszyniści trwali na swoich stanowiskach, bez względu na toczącą
się historię, Naczelnicy natomiast zmieniali się w różnych
okolicznościach i z różnych powodów, nie zawsze z
korzyścią dla zakładu. Byli tacy, którzy dbali o
maszynistów, zapewniali pociągi i odcinki obsługi budzące
zazdrość wśród drużyn trakcyjnych innych lokomotywowni. Ale byli
i tacy, najczęściej mianowani z “klucza” jedynie słusznej
opcji politycznej, którzy przychodzili tylko do pracy...
Gdy zacząłem jeździć jako maszynista parowozu,
zastępcą naczelnika był Ryszard Sobolak. Był człowiekiem spokojnym,
wyrozumiałym ale jednocześnie bardzo dociekliwym. Bardzo dużo chodził
po parowozowni, przyglądał się jak pracuje obsługa warsztatu. Widząc
stojącą grupę maszynistów nigdy obojętnie nie przeszedł obok.
Zawsze przystanął włączając się rzeczowo do rozmowy. Za to był bardzo
lubiany i szanowany. Przez duże zainteresowanie, jakim obdarzał
podległy mu tabor, z czasem stał się prawdziwym trakcyjnikiem.
Awansował na naczelnika parowozowni, zaś z biegiem lat został
naczelnikiem Zarządu Trakcji Dolnośląskiej DOKP.
Ciekawą postacią spośród
naczelników był Stanisław Wójcik. Po ukończeniu
studiów karierę na PKP rozpoczynał jako... pomocnik maszynisty
na elektrowozie. Bardzo krótko jeździł jako maszynista,
następnie awansowano go na stanowisko maszynisty instruktora. Dość
szybko stał się zastępcą naczelnika i naczelnikiem lokomotywowni.
Dobrze znał tabor, dlatego nie lubił oszukaństwa. Jeżeli maszynista
“nawalił” pociąg z powodu jakiejś błahostki i
próbował potem lawirować w tłumaczeniach, Wójcik nie
przebierał w surowych karach. Lepiej było powiedzieć prawdę, wykazywał
wtedy większe zrozumienie. Po paru latach pracy na tym stanowisku
został zastępcą dyrektora Dolnośląskiej DOKP ds. Trakcyjnych.
Na początku lat 70-tych zastępcą naczelnika był
Andrzej Konieczny, skierowany z Dolnośląskiej DOKP z Zarządu Trakcji,
później awansowany na naczelnika. Był zapalonym trakcyjnikiem. W
tym czasie jeżdżąc lokomotywami spalinowymi mieliśmy najlepsze pociągi.
“Rumunami” robiliśmy miesięcznie do 10 tys.
kilometrów. Na stan przychodziły nowe lokomotywy SP45. Trakcja
elektryczna też miała co robić. Niestety po tragicznym wypadku
maszynisty Hieronima Stellmacha pod Psim Polem został odwołany ze
stanowiska. Powodem było to, że podczas wypadku na lokomotywie
oprócz maszynisty był jego syn, który niestety także
zginął. Drużyny trakcyjne odnosiły wrażenie, że za ten wypadek po
prostu ktoś musiał zostać ukarany. A szkoda, bo trakcja straciła
wartościowego człowieka, który już nie wrócił w jej
szeregi. Został kierownikiem placówki Kolejowych Zakładów
Usługowych zajmujących się sprzątaniem wagonów. Wielokrotnie
spotykałem Koniecznego. W rozmowach nie krył żalu iż sprawy potoczyły
się w ten sposób.
Zrobiłem także przegląd przez Polskę: gdzie byłem,
dokąd zajechałem, dokąd lubiłem jeździć? Wyliczyć wszystkich tras nie
sposób, zawsze jednak dużą przyjemność sprawiało mi przejechanie
dalekiej trasy. Dobrze jeździło mi się do Warszawy przez Łódź.
Przez pewien czas, w rozkładzie 89-90, jeździliśmy nawet przez Warszawę
do Ostrołęki. Także - mimo wielu zwolnień i różnych szybkości -
nie narzekałem nigdy jak miałem jechać do stolicy przez Częstochowę.
Ostatnimi laty najgorszy był odcinek Piotrków Trybunalski -
Koluszki, gdzie prędkość nie przekraczała 30 km/h. Ja jednak między
tymi stacjami rozkładałem się zawsze z jedzeniem, więc czas i droga
szybko mijały. Ponadto Warszawa, a jeszcze bardziej Ostrołęka były
trasami prowadzącymi w rodzinne strony.
Lubiłem jeździć do Gdyni. Była to szybka trasa.
Przyjemnie prowadziło się pociąg, gdyż mało było zwolnień. Czas na
posiłek w drodze zawsze planowałem sobie na wolniejszym odcinku z
Poznania do Inowrocławia, na pozostałych zaś trzeba było solidnie
jechać. Porannym ekspresem trasę z Wrocławia do Gdyni pokonywało się w
6 godzin.
Wyjątkową służbą był Lublin. Pomimo przejechanych
przez całą noc 514 km, z końcem służby - o ile wszystko szło zgodnie z
planem - nie odczuwałem specjalnego zmęczenia. Pojawiało się ono tylko
wtedy, kiedy na trasie były kłopoty z pojazdem lub służba ruchu nie
stanęła na “wysokości zadania”. Dużą rolę odgrywało przy
tym właściwe przygotowanie się do służby. Po latach pracy “na
kołach” miałem już we krwi, że obojętnie gdzie bym nie jechał -
czy to miała być Warszawa, Gdynia, Lublin czy nie tak dalekie Węgliniec
i Międzylesie - przed każdą służbą kładłem się przynajmniej na 4
godziny spać. Potem już całonocna praca nie sprawiała kłopotów.
Z lat pracy na trakcji spalinowej przyjemnie
wspominam trasę do Kołobrzegu. Była to najdłuższa służba, obsługiwana
przez lokomotywownię Wrocław Główny trakcją spalinową. Trud
przejechanej 478 km, całonocnej trasy, wynagradzał krótki
ostatni odcinek Trzebiatów - Kołobrzeg. Przy bezchmurnym niebie
najpiękniejsze wrażenie sprawiało wynurzające się hen na horyzoncie
słońce. Jego ciepłe poranne promienie działały tak kojąco, że każdy
pomocnik po chwili skłaniał się do spania. Ja natomiast wstawałem z
siedzenia, otwierałem po swojej stronie okno i nuciłem pieśń:
“Kiedy ranne wstają zorze...” Patrząc w będącą coraz wyżej
na niebie słoneczną kulę, przybliżałem się do kresu kolejnej służby i
upragnionego odpoczynku.
Znalazłem jednak wyjątkową - jak się okazuje -
trasę, której nie lubiłem: Wrocław - Jelenia Góra. Pomimo
tak malowniczo położonej linii i pięknych okolic, od samego początku
miałem do niej uraz, gdyż tam właśnie prowadzony przeze mnie
parowóz doznał ciężkiego uszkodzenia. Ostre łuki oraz mała
prędkość powodowały odczucie, jakbym pokonywał tę trasę za karę. Aż
dziw mnie brał, gdy dowiedziałem się, że przed wojną niemieccy
maszyniści po łukach między Świebodzicami a Wałbrzychem Szczawienko
jeździli dużo szybciej, niż obecne 40 km/h. Ja tę linię nazywałem
“kolejnymi kilometrami płaczu” i gdy była tylko możliwość
oddawałem te służby. Maszynistów chętnych do zamiany na
szczęście nie brakowało.
21 maja 1996 r. dał początek ostatnim dziesięciu
dniom, jakie zostały do końca mojej służby w PKP. Pociągi, jakie
przypisano mi planem do obsługi sprawiały ogromną radość i zarazem dużą
odpowiedzialność. Ich ranga spowodowała, iż uzmysłowiłem sobie, że
walka z czasem jaką podjąłem w pierwszych dniach pracy na prawej
stronie parowozu, trwać będzie nieustannie do końca mojej ostatniej
służby.
Tego dnia ostatni raz wyruszyłem do Kielc.
Prowadziłem w południe pociąg 62103 Wrocław Główny - Lublin, o
mocno brzmiącej nazwie “Sztygar”. W latach
sześćdziesiątych, gdy Kielce obsługiwaliśmy parowozami, również
mniej więcej o tej samej porze kursował pociąg nie posiadający
oficjalnej nazwy, ale jak wiele miał nazwę nieoficjalną, używaną
wyłącznie w gronie drużyn trakcyjnych. Ochrzczono go:
“wesoły”. Otrzymał tę nazwę, ponieważ kursował w dzień, a w
składzie było tylko pięć wagonów. Jazda takim pociągiem była
dużą przyjemnością. Po paru latach pociąg ten zlikwidowano. Na długo po
“wesołym” zostały tylko wspomnienia, odgrzebane przez
maszynistów mojego pokolenia po wprowadzeniu w rozkład
“Sztygara”. Na pytanie młodszych kolegów:
- Dokąd pan, panie Włodku dziś jedzie?
Aż chciało się odpowiedzieć:
- “Wesołym”! - ale wielu z nich tylko
szerzej otworzyłoby oczy ze zdumienia. Zamiast tego, padało z moich ust:
- Do Kielc! - i to wystarczyło, gdyż nikt nie używał
szumnej nazwy “Sztygar”. Istniała tylko w służbowym
rozkładzie jazdy, nie pasując do wrocławskiej rzeczywistości. Nawet
wśród grona młodych maszynistów różnie, często z
humorem do owej nazwy podchodzono. Pewnego razu jeden z nich, zbliżając
się do podczęstochowskiej stacji usłyszał w radiotelefonie:
- “Sztygar”, proszę się zgłosić...
Darek po chwili namysłu odparł do mikrofonu:
- Ja nie sztygar. Jestem maszynistą!
24 maja wyruszyłem do Krakowa pociągiem 73002 z
Berlina. Podczas postoju na stacji Kraków Główny myślami
odleciałem w przeszłość, tę najdalszą. Kraków był jednym z
pierwszych miast, do którego dotarłem jako
“trzeciak” na parowozie. Dziś w trakcie przebudowy stacji
usiłowałem przypomnieć sobie jej układ sprzed 40 lat. Ówczesną
parowozownię “odnalazłem” prawdopodobnie w miejscu, gdzie
wybudowano nowoczesną nastawnię. W drodze powrotnej pociągiem 37001
InterCity “Wawel” do Berlina, przejeżdżając przez
Górny Śląsk, nie mogłem oprzeć się wrażeniu widocznych zmian.
Niegdyś górnośląski szlak był zadymiony, zatłoczony pociągami,
tętnił życiem. Pokonanie nastręczało wiele trudności. Obecnie ten
odcinek jest prawie pusty. Sprawia wygląd ospałego, zaś zwiększona
prędkość i sygnalizacja świetlna sprawiają, że trasę tę przebywa się
dużo szybciej i bez większych kłopotów.
26 maja przypadła ostatnia niedziela mojej pracy.
Niegdyś w dzień świąteczny na planowe służby podmiana była prawie
niemożliwa. Każdy chciał mieć niedzielę wolną. Gdybym dziś chciał oddać
tę służbę nie byłoby problemów. Maszynistów chętnych do
pracy nie brakowało nawet w święto. Ale postanowiłem przepracować tę
ostatnią niedzielę w PKP i to nie tylko z powodu potrzeby uzupełnienia
miesięcznej normy godzin. Potraktowałem ją tak poważnie, jak relaksowo.
Tuż po północy o 0.05 przyjąłem elektrowóz EP07-376 i
poprowadziłem nim “Bohemię” Warszawa - Praga, do
granicznego Międzylesia. Zbliżając się do stacji oświetlonej przez
ogromne jupitery, znów - jak na poprzednich służbach - oddałem
się refleksji. Międzylesie, które pamiętałem z lat pracy na
parowozie i lokomotywach spalinowych, to tętniąca życiem w dzień i w
nocy stacja graniczna. Staczające się raz po raz z górki
rozrządowej wagony uderzając o siebie oznajmiały okolicy, że na kolei
praca wre pełną parą. Zawsze na stacji było kilka polskich oraz
czeskich parowozów. Dziś ciszę uśpionej stacji zakłócał
tylko wjazd przyprowadzonej przeze mnie “Bohemii”. Na
pustych torach stacyjnych stał tylko czekający na zajęcie miejsca na
czele składu spalinowy “czech-okularnik”. Odjeżdżając
powoli od pociągu i mijając się z tą lokomotywą, dałem krótki
sygnał rozdzierający nocną ciszę. Zagrał, zwielokrotniony echem
otaczających stację gór. W czasie wymiany pozdrowień z czeskim
maszynistą pomyślałem:
- Więcej kolego mnie już tu nie zobaczysz, ani ja ciebie...
Stojąc pod czerwonym światłem, czekałem na
“wolną drogę” aby zjechać luzem do Kłodzka, skąd miałem
poprowadzić osobowy do Wrocławia, raz jeszcze ogarnąłem wzrokiem
Międzylesie. Tak dla lepszego utrwalenia. Szkoda, że nie mogłem jej
zapamiętać takiej tętniącej życiem jak przed laty. Przez zawieszenie
nocnych odpraw przekraczających granicę pociągów towarowych
stacja, która powinna zarabiać - spokojnie śpi. Pomyślałem też,
że kilka razy byłem w Międzylesiu “po raz pierwszy”. Na
parowozie za pomocnika przyjechałem tu pierwszym swoim
“ponszem”, wprowadziłem do Międzylesia pierwszą w historii
tej linii lokomotywę spalinową. Po zelektryfikowaniu szlaku wjechałem
tu pierwszym elektrowozem EU07-042 i 29 maja 1994 r. o godz. 0.38
poprowadziłem do Wrocławia pierwszy planowy pociąg trakcją elektryczną.
Był to międzynarodowy “Bałtyk” z Pragi do Świnoujścia.
Zawsze lubiłem jeździć linią międzyleską. Łagodne góry i płynąca
miejscami tuż obok toru Nysa Kłodzka dodawały jeździe wiele uroku.
Kiedyś - już na emeryturze - będę musiał odwiedzić tę krainę. Jest
naprawdę piękna.
28 maja prowadząc “Bohemię” do Warszawy
Wschodniej, myślami wróciłem do pierwszego dnia pracy na kolei.
To tym pociągiem - w jakże odmiennych warunkach - rozpoczynałem swoją
służbę w Polskich Kolejach Państwowych, z którymi związałem się
na tyle lat. Im bliżej było do końca pracy zawodowej, tym częściej
rozmyślałem aby szczęśliwie i bezpiecznie przejechać w obie strony. Na
tej służbie 2 listopada 1995 r. wracając z Warszawy po minięciu tarczy
ostrzegawczej przed stacją Płochocin wjeżdżając w łuk, zobaczyłem w
świetle reflektorów stojący na przejeździe samochód
osobowy oraz obok niego dwie osoby. Natychmiast włączyłem syrenę i
nagłe hamowanie. Żadna ze stojących koło auta osób ani na krok
się nie ruszyła. Prędkość z rozkładowej, którą utrzymywałem co
do kreski, spadła tylko do 115 km/h i rąbnąłem (jak się później
okazało) w niemal nowego opla. Ludzie, którzy byli przy
unieruchomionym pojeździe mieli dużo szczęścia. Stali z kierunku
nadjeżdżającego pociągu.
Nie uciekałem z kabiny.
- Co tam takie osobowe auto - szybko przebiegła mi myśl
Tuż przed uderzeniem, zobaczyłem w ostatniej chwili,
jak z wnętrza gramoli się trzecia osoba! Zdrętwiałem... Huk, błysk, coś
poleciało na prawą stronę. Czułem, że auto jest pchane przez
lokomotywę. Byłem pewien, że w chwili zderzenia opel
“zabrał” wysiadającego faceta. Po zatrzymaniu pociągu i
otwarciu drzwi kabiny ujrzałem wrak samochodu zaczepiony za zderzak,
ale nic nie wskazywało, aby ktoś został w środku. Po paru minutach
podbiegło do elektrowozu kilku młodych chłopców, którzy
widzieli zderzenie i chcieli koniecznie zobaczyć, co zostało z
samochodu. Na moje pytanie, czy nie wiedzą co się stało z
“wysiadającym” z samochodu gościem, powiedzieli:
- Siedzi cały i zdrowy na środku przejazdu. Tylko jest kompletnie
pijany i co chwilę pyta wszystkich, co to było, że tak nagle zabrało mu
spod d... auto?
Odetchnąłem z ulgą. Ja także miałem szczęście, gdyż
przed lokomotywą na prawą stronę, poleciał bak paliwowy. Mogło dojść do
eksplozji...
Auto skasowane dokładnie, zaś lokomotywie prawie nic się nie stało. W
czołownicy zostały urwane przewody powietrzne oraz z boku stopnie do
kabiny, kilka drobnych wgnieceń. Ot, całe uszkodzenia. Nim przyjechał
pociąg ratunkowy, przy pomocy gapiów z okolicznych domów
pozabijałem drewnianymi kołkami otwory po urwanych kranach i
przygotowałem się do dalszej jazdy. Z moich oględzin wynikało, że jak
zabiorą ten wrak i wyprostują niektóre elementy podwozia, będę
mógł bez problemów pojechać dalej. Wynik tego wypadku
powinien dać dużo do myślenia każdemu z nierozumnych i szarżujących - a
o spożywających przed jazdą alkohol już nie wspomnę - kierowców:
- Opel do kasacji, a ja po trzech godzinach ruszyłem elektrowozem w dalszą drogę.
Tuż po takich zdarzeniach stres i przeżycia są
ogromne. Jeżeli w ich wyniku nie giną ludzie, wszystko szybciej wraca
do normy. W swojej karierze zawodowej miałem 14 razy to nieszczęście,
że pod kołami moich lokomotyw pozbawiali się życia ludzie.
Szczególnie utkwiły mi w pamięci dwa przypadki - pierwszy i
ostatni.
Krótko po otrzymaniu prawa kierowania
parowozem pojechałem pośpiesznym do Kielc. Wjeżdżając na stację
zauważyłem chłopaka, który w połowie peronu chciał przebiec
przed lokomotywą. Odległość była spora, nie przeczuwałem najgorszego
ale mimo to, mocniej pociągnąłem za hamulec. Niestety, potknął się o
szynę i upadł na drugą. Użyłem “nagłego”, ale nie zdążyłem
zahamować. Przejechałem go w pół. Do dziś pamiętam przerażający
krzyk ludzi, czekających na pociąg. Momentalnie po zatrzymaniu
pobiegłem do miejsca wypadku, bezwiednie potrącając stojących.
Wokół ciągle krzyczano. Miałem jeszcze nadzieję na jakieś
cudowne ocalenie tego chłopca. To co zobaczyłem, brutalnie ją rozwiało.
Górna część ciała jeszcze drgała...
Po tamtym wypadku, długo nie mogłem patrzeć na ryby
w pomidorach, buraczki, czerwoną kapustę. Z czasem wszystko
wróciło do normy. Ale, gdy wracałem z pracy i odmawiałem
podobnych potraw, Mila wiedziała bez słów, że stało się coś
przykrego.
Ten ostatni, nieszczęśliwy wypadek, miał miejsce w
październiku 1993 r. Wracałem z Warszawy “Szklarską”. Była
noc z soboty na niedzielę. Od Gomunic jechałem po torze niewłaściwym.
Prawy był zajęty przez pociąg sieciowy. Jechałem ponad 100 km/h, gdy w
świetle reflektorów zobaczyłem człowieka. Szedł moim torem,
tyłem do pociągu. Użyłem syreny i nagłego hamowania. Machnął ręką, że
usłyszał, ale się nie odwrócił. Ciągle trąbiąc, myślałem w duchu:
- Uciekaj człowieku, bo zaraz będziesz machał u Pana Boga!
Podniósł rękę jeszcze raz i... zginął przez
nieuwagę. Nie pomyślał, że pociągi mogą jeździć, po obu torach, w obu
kierunkach... Na przyjazd policji i prokuratora, czekaliśmy w szczerym
polu dwie godziny. Na pozwolenie odjazdu, dwie następne.
Pozostałe ofiary - to samobójcy.
Najgorsze uczucie tuż przed uderzeniem, to niemoc. Pozostaje tylko
szybko dać sygnał “baczność”, nagłe hamowanie i reszta w
rękach Boga. Ci ludzie nie dawali mi żadnej szansy. Wszyscy wybierali
miejsca, gdzie jechałem z dużą prędkością. W ostatniej chwili
wychodzili zza budynku stacyjnego, przytorowych drzew i krzewów.
Zachowywali się różnie. Niektórzy stawali twarzą do
jadącego pociągu i patrzyli mi prosto w oczy. Jak? Nie wiem. Patrzyłem
tylko raz, potem już odwracałem wzrok. Inni szybko wbiegali na tor,
przykucali i ukrywali głowę w rękach lub stojąc długo obok toru tuż
przed lokomotywą kładli głowę na szynie. Nawet na dany sygnał
“baczność” odsuwali się nieco od toru, jakby chcieli mnie
uspokoić, bym nie zaczął za szybko hamować.
Jeden - niedoszły piętnasty - się uratował. Było to pod koniec służby
już na terenie Wrocławia. Wbiegał na nasyp nieopodal ulicy Zaporoskiej,
na szczęście dla niego poślizgnął się na trawie i za późno
rzucił się pod lokomotywę. Tylko go potrąciłem.
Po takich wypadkach zawsze czułem się bardzo źle. Nieraz rozmawiałem o
tym z Milą. Najczęściej jednak szedłem do barku, wypijałem porządnego
kielicha i do łóżka. Goryczy dopełniały bezduszne dochodzenia,
na które chodziło się po kilkakroć. Nawet po tym wypadku pod
Płochocinem, choć nikt nie zginął, wzywano mnie trzy razy. Aby w końcu
odzyskać równowagę i móc dalej bezpiecznie wozić ludzi
tłumaczyłem sobie w myślach, że to przecież nie ja zabiłem! To oni sami
pozbawili się życia - przez kłopoty osobiste, zawody miłosne, zwykłą
bezmyślność. Samobójcy wybierali skok pod pędzącą lokomotywę,
pozostali zginęli przez nieuwagę.
Wreszcie nadszedł ten dzień: 30 maja 1996 r. Ostatni
raz szykowałem do pracy torbę z jedzeniem. Przez moment zastanowiłem
się: ile razy w ten sam sposób szykowałem się do służby? Kilka,
może nawet kilkanaście tysięcy? Gdy wychodziłem w nocy zawsze
nastawiałem dwa budziki. Dzięki Bogu, ani razu nie zaspałem. Przed
służbami, które zaczynały się po południu lub wieczorem, kładłem
się spać na kilka godzin. I chociaż nieraz nie udawało mi się zasnąć,
taki relaks dobrze wpływał na samopoczucie. Najdłuższe służby nie
nużyły sennością. Jedzenie do torby, obojętnie o jakiej porze,
szykowałem sobie sam. Nie chciałem angażować w to Mili, zwłaszcza w
nocy, gdyż dobrze wiedziałem, co znaczy brak snu. Ponadto
współpracowałem z różnymi ludźmi. Jedni wyjmowali z torby
to co mieli i spożyli w spokoju. Niektórzy zaś komentowali, że
żona mało uszykowała lub byle co. Ja byłem wolny od tych
kłopotów. Sam sobie przygotowałem i to co wziąłem, to zjadłem.
Ale przyjemnie było, gdy czasem Mila wstawała w nocy. Gdy się goliłem,
robiła kawę, czy kanapkę do zjedzenia. Zaglądałem jeszcze do pokoju
chłopców, patrzyłem chwilę, jak smacznie śpią i wychodząc, cicho
zamykałem za sobą drzwi. Szanowałem ich sen, gdyż dobrze wiedziałem,
jak oni doceniali moją potrzebę wypoczynku. Gdy spałem w dzień przed
służbą lub po powrocie, zachowywali się bardzo spokojnie. Wkładali
papier do dzwonka u drzwi, by go wyciszyć. A z czasem wszyscy koledzy z
podwórka wiedzieli, że do naszych drzwi można tylko delikatnie
zapukać.
Ile to razy szedłem do pracy nocą patrząc, jak
miasto śpi? Tylko gdzieniegdzie w domach, paliło się światło. Może też
u kolejarza? Zawsze myślałem, aby wrócić szczęśliwie,
znów móc zobaczyć rodzinę i senne lub tętniące życiem
miasto.
Tak stałem w kuchni i patrzyłem na swoją wysłużoną
torbę. Miałem zamiar wyłożyć z niej niektóre przedmioty, ale
doszedłem do wniosku, że jak tyle lat chodziłem z tą zawartością i
niezbędnymi rzeczami, zrobię tak i dziś na zakończenie mojej służby na
kolei. Mila była w domu. Pożegnaliśmy się. Niby tak, jak zawsze. Ale
gdzieś w sercu pojawiło się uczucie, trudne do opisania.
W godzinach popołudniowych poprowadziłem pociąg
pośpieszny “Sudety” relacji Jelenia Góra - Warszawa.
Miałem w tym dniu podwójną satysfakcję. Zaczynałem pracę od
trasy do stolicy i w ten sam sposób kończyła się moja kariera.
Ponadto obsługiwałem elektrowóz EP08-010. Parę dni wcześniej
lokomotywownia Wrocław Główny otrzymała 3 lokomotywy tej serii
do obsługi pociągów ekspresowych na linii do Poznania z
prędkością 140 km/h. Niestety “Sudetami” - zgodnie z
rozkładem - tak pędzić nie mogłem, ale jazda
“ósemką” była przyjemna. Lepiej osiąga i utrzymuje
wyższe prędkości niż EU07. Specjalnie podczas jazdy nie oddawałem się
rozmyślaniom. ale co pewien czas targały mną odczucia, że odtąd tę
trasę będę pokonywał wyłącznie jako pasażer, wszak prowadzi ona w moje
rodzinne strony lub do synów. Adam przeprowadził się do Ostrowa
Wielkopolskiego, Darek zaś... do Suwałk.
Po przyjeździe do lokomotywowni Warszawa Olszynka
Grochowska i udaniu się do dyspozytora, spotkała mnie miła
niespodzianka. Przywitali mnie wrocławscy maszyniści, odbywający
szkolenie na lokomotywach EP09. Wraz z dyspozytorem i maszynistą
instruktorem z Olszynki Grochowskiej oraz naszym Bronkiem Kołodziejem,
maszyniści: Wiesiek Laskowski, Heniek Pawłowski, Lech Misiak, Roman
Grzesiuk i Tadziu Seredyński zapragnęli pożegnać w zwrotnej
lokomotywowni maszynistę odchodzącego na emeryturę. Urządzili małe
przyjęcie. Byłem tym bardzo zaskoczony i ucieszony jednocześnie, bo nie
każdemu zdarzało się być żegnanym podczas ostatniej jazdy w zwrotnej
szopie. Spędzając czas przy kawie, wspominaliśmy czasy parowozów
i nasze pierwsze lata na taborze. Tego wieczora częściej jednak mnie
słuchano. Z obecnych tylko Wiesiek obsługiwał najstarszą trakcję, a
Lech czasem jechał za pomocnika na SP45. Pozostali koledzy zaczynali
pracę na elektrowozach.
Gdy następnego dnia w godzinach porannych zgłaszałem
się u dyspozytora na pociąg 16000 Warszawa Wschodnia - Frankfurt nad
Menem, koledzy maszyniści już uruchomili moją planową EU07-369 i
wspólnie wyjechaliśmy na grupę postojową do składu oraz w perony
stacji Warszawa Wschodnia. Tam czekał na mnie starszy syn Darek, aby
razem ze mną ostatni raz powrócić ze służby do domu.
Podziękowałem kolegom za miłe chwile spędzone podczas odpoczynku w
lokomotywowni zwrotnej. Po wykonaniu kilku pamiątkowych fotografii i
pożegnaniu, zostało już tylko wypatrywać “zielonego”.
10. Powrot do domu
Gdy tylko dowiedziałem się od mamy, że ojciec odchodzi na
emeryturę 31 maja 1996 r. przysiągłem sobie - bez względu na
jakiekolwiek przeciwności losu - uczestniczyć w tym ważnym wydarzeniu.
Mimo iż mieszkam w Suwałkach, z dala od rodzinnego Wrocławia
postanowiłem, że obojętnie skąd ta jazda się rozpocznie, będę tam
aparatem fotograficznym. Po niedługim czasie dowiedziałem się, że
będzie to Warszawa. Ucieszyłem się, wszak to po drodze do rodzinnego
miasta. Starannie przygotowałem się do tego wydarzenia. Sprawdziłem dwa
aparaty fotograficzne, lampę błyskową, zaopatrzyłem się w
różnego rodzaju filmy i z niecierpliwością oczekiwałem końca
miesiąca.
31 maja rannym pociągiem udałem się do Warszawy. Myśli moje krążyły wokół jednego:
- Dziś
ojciec po raz ostatni poprowadzi elektrowóz. Oby nic, nawet w
najmniejszym stopniu nie zakłóciło tego wydarzenia.
Niecierpliwie
przechadzałem się po peronach Wschodniego. Wreszcie z megafonów
ogłoszono podstawienie międzynarodowego do Frankfurtu nad Menem. Zza
zakrętu wyłonił się oświetlony przód lokomotywy. Stojąc na
krawędzi peronu wykonałem pierwsze pamiątkowe zdjęcie. Gdy trzasnęła
migawka, ujrzałem w obiektywie uniesioną w geście pozdrowienia rękę
ojca.
Szedłem ku
lokomotywie. Spisałem numery ostatniego wagonu w składzie, gdyż w tym
dniu ważne było dla mnie wszystko, co ostatnie. Pytano mnie
kilkakrotnie:
- Pan Dołubizno? Proszę się śpieszyć, tato pana wypatruje i nie może się doczekać.
Tak witali mnie
ojca koledzy, którzy asystowali mu podczas podstawiania pociągu.
Zrobiłem jeszcze kilka zdjęć. Dobrze, że już można na stacji sięgnąć po
aparat bez obawy, że naraz obok, jak spod ziemi wyrośnie sokista lub
dawny milicjant. W międzyczasie do lokomotywy podszedł kierownik
pociągu Wiesław Pietrzak. Z ciekawością przypatrywał się małemu
zamieszaniu wokół elektrowozu, ale po krótkim wyjaśnieniu
odparł:
- Mam szczęście. Już drugi raz w tym roku jadę z maszynistą odchodzącym na emeryturę. Powodzenia!
Godzina 12.32:
- Szesnaście,
trzy zera - odjazd! - słychać w radiotelefonie głos kierownika pociągu.
Równocześnie ojciec wprawną ręką przestawia koło nastawnika w
pierwszą pozycję. Rusza w swą OSTATNIĄ SŁUŻBĘ. Pierwszy postój
na Centralnym, potem szereg zwolnień na linii średnicowej. Za Włochami
rozpoczyna walkę z czasem. Rośnie prędkość, coraz większe skupienie
maluje się na jego twarzy. Jak w filmie Andrzeja Munka
“Kolejarskie słowo”.
- Bardzo bym chciał zajechać swoim ostatnim pociągiem do Wrocławia zgodnie z planem - rzekł do mnie.
Pomyślałem wtedy,
że zadanie będzie jednak trudne. Łatwo bowiem zauważyć, że stolice
Polski i Dolnego Śląska mają chyba najgorsze połączenie w kraju. Tak
naprawdę nie można stwierdzić, iż jedzie się magistralą Warszawa -
Wrocław. Najpierw pomkniemy “wiedenką” do Skierniewic,
następnie jej odnogą do Łowicza. Potem łącznicą Łowicz Główny -
Łowicz Przedmieście wjedziemy na jednotorowy szlak do Zgierza, będący
trochę podupadłym fragmentem Drogi Żelaznej Warszawsko - Kaliskiej. Za
Łodzią, już dwutorowym szlakiem dawnej Kolei Kaliskiej będziemy zdążać
do Ostrowa Wielkopolskiego. Dalej jednotorowa linia zawiedzie nas do
Grabowna Wielkiego, a przez dalszych 18 km skorzystamy z gościnności
fragmentu dawnej Drogi Żelaznej Oleśnicko - Gnieźnieńskiej. Za Oleśnicą
Ratajami przy posterunku odgałęźnym. Łukanów wjedziemy na szlak
do Wrocławia. Jest to 30 kilometrowy odcinek zostającej od 1868 r. w
sferze marzeń i projektów Drogi Żelaznej Wrocławsko -
Warszawskiej. Setki zakręceń nastawnikiem, dziesiątki hamowań; ile
trudu musi włożyć maszynista, aby tę posklecaną z kilku linii
400-kilometrową trasę przejechać w pięć i pół godziny. Na
potwierdzenie moich rozmyślań słyszę znad koła:
- Dziwię się
pewnym ważnym panom, że potrafią powiedzieć: co to jest dla maszynisty
wsiąść do lokomotywy, zajechać w trzy godziny “ickiem” do
Poznania, zjeść na postoju bułkę i wrócić do domu. Niechby ci
panowie udali się w podróż dzisiaj, ale nie
“salonką” lub “jedynką”, tylko wsiedli do
lokomotywę w taki skwar i pojechali ze mną “pod słońce” do
końca służby. Na pewno w połowie drogi zmieniliby zdanie.
- Fakt - pomyślałem - jeszcze nie było Skierniewic, a moja koszula nadaje się do wymiany.
Chwilę potem, jakby dla zmiany nastroju, Tato mówi:
- Właśnie do
Warszawy pojechałem pierwszą służbę na parowozie jako
“trzeciak”. Marian Gawlik prowadził wtedy
“Bohemię”. Jeden z nielicznych pociągów,
który przez moje lata pracy zawsze kursuje mniej więcej o tej
samej porze w niezmienionej relacji. Ten, którym jedziemy
dzisiaj, niegdyś kursował do Paryża.
Między Głownem a
Łodzią, na szeregu zwolnień czasowych nie ujętych w rozkładzie,
niestety, “złapaliśmy” 10 minut opóźnienia. Przed
Żabieńcem mija nas jadący do Warszawy bliźniaczy
“Frankfurt” z wrocławską EU07-042. Pozdrowienia ręką i
krótkie życzenia od kolegi z macierzystej lokomotywowni. Po
parominutowym postoju na Kaliskiej mknąc w kierunku Kalisza
obserwowałem, jak ojciec spogląda co chwilę to na zegarek, to na
rozkład i nieustannie zerka na prędkościomierz. Do Sieradza
“zgubił” kilka minut. Cały wysiłek jednak poszedł na marne.
“Roztropny” dyżurny, miast wpuścić międzynarodowy, wyprawił
przecinający nasz tor jazdy pociąg zbiorowy w kierunku Zduńskiej Woli.
Dokładnie tyle ile zgubiliśmy, odstaliśmy pod semaforem wjazdowym w
Sieradzu. Znów przypomniał mi się film Andrzeja Munka...
Między
Opatówkiem a Kaliszem Winiarami, przed wiaduktem drogowym ojciec
sięgnął do torby. Odwijając z woreczka foliowego resztki chleba i
wyrzucił go przez okno. Widząc moje zdziwienie, usprawiedliwił się:
- To dla
ptaszków. Przez czterdzieści lat na pewno je przyzwyczaiłem.
Jadąc z Warszawy - do domu już blisko - zawsze w tym miejscu pozbywam
się resztek starego jedzenia. To lepsze niż wyrzucić do kubła na śmieci.
W Kaliszu do
lokomotywy wsiada instruktor Wiesław Misztal. Będzie z nami jechał już
do końca. To także Jego OSTATNIA JAZDA, również odchodzi na
emeryturę. Odcinek do Ostrowa upływa im na wspólnych
wspomnieniach. Gdy padały z ust ojca kolejne numery lokomotyw,
przebiegła mi przez głowę myśl:
- Pt47-12. Jeden plus dwa - to trzy. 131, 153, 036, 369 - wszędzie trójka. Szczęśliwa cyfra!
W Ostrowie nasz
wjazd fotografował mój brat Adam. Podczas krótkiego
postoju zrobiliśmy szybko parę zdjęć. Ojciec przyjął życzenia od
synowej Aliny i gonieni przez nieubłaganie płynący czas, ruszyliśmy na
ostatnie 106 km. Chciałem zadać tacie prozaiczne pytanie:
- Co czujesz, będąc tak blisko końca służby?
Obserwując z
bratem strzałkę prędkościomierza, zmierzającą w kierunku 120 km/h -
zrozumiałem, jak bardzo ojciec chciał dojechać planowo. Doszedłem do
wniosku, że nie należało przeszkadzać. Gdy z bratem umawialiśmy się
telefonicznie na tę jazdę, przyrzekliśmy sobie, że bez względu na
kolejowe nakazy i zakazy te ostatnie kilometry pojedziemy razem. Do
dziś obaj darzymy wielkim szacunkiem pracę, którą wykonywał nasz
ojciec. Mało kto, jak właśnie najbliższa rodzina maszynisty rozumie
jaki to “ciężki kawałek chleba”. Nie sposób policzyć
nocy, niedziel i świąt spędzonych w domu bez męża i ojca jak
również godzin w nerwach, gdy mijał czas powrotu ze służby, a
nie było go w domu. Kiedyś pierwszeństwo miały pociągi z węglem,
pasażerskie często stały pod semaforem.
Płynęły
minuty, ubywało kilometrów, malało opóźnienie... Przed
Grabownem Wielkim słychać w radiotelefonie:
- Szesnaście, trzy zera jazda po boku, nie chodzi zwrotnica.
Znów
nieplanowe hamowanie i w żółwim tempie mijamy tory stacyjne. Zza
nastawnika słychać tylko westchnienie:
- A moglibyśmy już być pod Dobroszycami.
Po krótkim
postoju w Oleśnicy Ratajach i minięciu Łukanowa, wjeżdżamy na szlak
prowadzący już prosto do Wrocławia. Przed Psim Polem po raz kolejny
odzywa się radio:
- Włodek, widzę
cię. Pośpiesz się, bo już na peronie koledzy się nie mogą doczekać.
Wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia - kończy żartobliwie
kolega, prowadzący w przeciwnym kierunku “Sudety”.
Tuż za stacją
nerwowe spięcie. Trzy starsze kobiety przechodziły wolno przez tory w
miejscu, gdzie nad nimi jest kładka. Nie patrzyły w stronę zbliżającego
się pociągu, nie reagowały na syrenę. “Boki” i koło
nastawnika na zero, krótkie nagłe hamowanie..., zdążyły!!!
Znów się komuś udało.
- Tyle już tu
osób zginęło, sami sąsiedzi, a oni dalej niczym nie nauczeni
chodzą przez to niebezpieczne miejsce. Dobrze, że niedawno minęliśmy
zwolnienie i prędkość była nieduża, ale gdybym jechał ponad sto... -
komentował wydarzenie ojciec.
Nasz wjazd na
stację Wrocław Nadodrze i ostatni fragment drogi filmuje Lesław
Godziewski, dyspozytor z macierzystej lokomotywowni:
- Mam nagranych
wszystkich maszynistów, którzy w ostatnim czasie przeszli
na emeryturę. Wspaniały to będzie dokument dla następnych pokoleń.
Wolno jechaliśmy
po krętym szlaku przez miasto. Z prędkością 40 km/h zbliżaliśmy się do
stacji Wrocław Mikołajów. Bez słów patrzyliśmy, jak z
prawej strony wolno zbliża się do naszego toru człowiek. Stanowcze
“baczność” zatrzymało go na chwilę, po czym znów
zaczął się zbliżać, w końcu stanął i patrzył w naszą stronę. Ojciec
rozpoczął lekkie hamowanie, mocno trzymając w ręku rękojeść hamulca.
Gdy minęliśmy człowieka, tato długo jeszcze obserwował go w lusterku,
by w końcu powiedzieć z ulgą:
- Dobrze, że tylko stał.
To, z pozoru
błahe zdarzenie nie zrobiło na mnie w tamtym momencie większego
wrażenia. Ale to, co przeżywał wtedy ojciec kilka minut przed
zakończeniem ostatniej służby, w pełni dotarło do mnie w czasie pisania
“Maszynisty”. W podobny sposób zachowywali się
niektórzy desperaci. Gdy potem oglądałem taśmę wideo z zapisem
ostatnich kilometrów jazdy przekonałem się, że nie mogło być u
ojca innej reakcji.
Chwilę postaliśmy
jeszcze na Mikołajowie. Trzeba było przepuścić jadący z przeciwka a
krzyżujący się z nami planowy Szczecin. W końcu ruszyliśmy. Przed nami
był już tylko Wrocław Główny.
O 18.05
wjechaliśmy na tor 7 przy peronie 4. Niestety, nie udało się
skrócić - mimo wielu wysiłków - tych 10 minut złapanych
przed Łodzią. Ostatnie hamowanie z pociągiem. Po zatrzymaniu i dającej
się zauważyć króciutkiej chwili zadumy, ojciec wyszedł na peron
do oczekujących i witających go kwiatami kolegów
maszynistów. Wśród wielu życzeń i gratulacji,
szczególnie zapamiętałem te, wypowiedziane przez
przewodniczącego Związku Zawodowego Maszynistów Lokomotywowni
Wrocław Główny, Eugeniusza Derejczyka:
- Za czterdzieści lat twórczej pracy dla dobra Lokomotywowni Pozaklasowej Wrocław Główny...
Tak, niech miarą
tej twórczości będą miliony przejechanych kilometrów i
przewiezionych bezpiecznie do celu podróżnych.
Spokojny zjazd do szopy, został
przerwany postojem przy punkcie kontrolnym. Na odcinku spod
“kontrolnego” do szopy, siedzący w drugiej kabinie koledzy
zrobili ojcu małego psikusa, “zabierając sterowanie”.
- Hm, pewno chcą, abym zdefektował na koniec - powiedział ojciec momentalnie usuwając “usterkę”.
Bezpośrednio
przed lokomotywownią tato sprawdził działanie SHP i zaraz potem długim
sygnałem oznajmił okolicy swój powrót z ostatniej służby.
To przede wszystkim dla żony. Nie było jej podczas powitania na peronie
ale w tym dniu miała inną, bardzo ważną rolę pierwszej gospodyni
przyjęcia dla witających ojca gości. Z Lesławem Godziewskim
namówiliśmy tatę na wykonanie popularnego wśród
sympatyków kolei “fotostopu”, czyli poszliśmy na
balkon posterunku zwrotnicowego Wg30 - on z kamerą, ja z aparatem - by
z góry uwiecznić ostatni zjazd do lokomotywowni. Gdy
obserwowaliśmy przez obiektywy defilujący przed nami elektrowóz,
z pobliskiej torom świetlicy dał się słyszeć śmiech i komentarz mamy:
- Jak dzieci! Ciekawe jak długo będą jeszcze tak tam i z powrotem jeździć.
Przed halą
lokomotywowni witali ojca kolejni współpracownicy m.in.:
kierownik oddziału napraw taboru Ryszard Karsznia oraz wspólnicy
Andrzej Paluszkiewicz i Władysław Sikorski. Całkiem młode pokolenie
maszynistów reprezentował Darek Boszko i ojca następca na
EU07-369 Jacek Szarszewski. Gdy tato witał się z tym ostatnim,
przekazując mu klucze od lokomotywy i nastawnik pomyślałem, że marzyłem
kiedyś o takiej sytuacji i widziałem siebie na miejscu Jacka. Ale los
nie dał mi usiąść za nastawnikiem, dając za to chęci do sięgania po
pióro i aparat fotograficzny. Po powitaniu, tato wraz ze
wspólnikami Andrzejem i Władkiem, po raz ostatni wspiął się po
drabince do kabiny maszynisty. Wpisując w “Książce
pokładowej” uwagę o bezawaryjnej pracy pojazdu, jakby mimochodem
skierował uwagę do wspólników:
- Dzisiaj mnie też nie zawiodła, spisała się na medal!
Krótko
potem razem wprowadzili pojazd pod dach lokomotywowni. Ojciec pożegnał
się ostatecznie ze swoją trzy..., sześć..., dziewięć... Po zdaniu
wykazu dyspozytorowi wszyscy udaliśmy się do świetlicy, gdzie tato
mógł wreszcie przywitać z naszą mamą.
- Gdy usłyszałam długą syrenę, od razu wiedziałam, że to ty. Już więcej nie będę musiała na ciebie czekać.
W czasie
przyjęcia, które szybko mijało w dobrych nastrojach na
wspomnieniach ze szlaku, Ojciec otrzymał od kolegów prezenty,
między innymi dwa zegary:
- Aby odmierzały same spokojne i szczęśliwe dni zasłużonego odpoczynku.
Od kolegów
związkowców budzik, będący tak w kształcie, jak i w wydawanych
odgłosach parowozem, a od oddziału napraw ścienny z końmi, które
przypominać będą, że większość życia spędził właśnie “na
koniach”. W rewanżu każdy z uczestników spotkania otrzymał
wykonany przeze mnie “Specjalny raport z jazdy” - ostatni
(choć już nieoficjalny) dokument podpisany przez ojca jako maszynistę
11. Czterdziestolecie 1957-1997
Budynek dawnej
parowozowni, późniejszej lokomotywowni Wrocław Główny
jest jedynym w swoim rodzaju obiektem w Polsce. Ogromne hale wybudowano
z myślą o przeznaczeniu na cały wiek bez konieczności rozbudowy.
Gdy zatrudniłem się na kolei i pierwszy raz
przyszedłem do szopy przeraził mnie, ale jednocześnie zafascynował
widok tylu czynnych parowozów różnego typu. Od małego
Tp4, do kolosa Pt47. Z koleją obyłem się już co nieco w ZNTK Wrocław,
jednakże tam miałem możliwość oglądania lokomotyw parowych niejako
“od kuchni”. W “zetenteku” stały parowozy
zimne, uszkodzone, demontowane na części i naprawiane. Natomiast w
parowozowni wszystkie kanały były zapełniane do ostatniego miejsca
maszynami gorącymi. Pracowały obie przesuwnie. Gdy któraś z
maszyn wyjeżdżała do pociągu, jej miejsce zajmowała lokomotywa
wracająca z drogi. Wydzielona część hali zachodniej służyła do napraw
rewizyjnych parowozów własnych. Parowozy obce stały na zewnątrz,
od strony wschodniej.
Podczas moich pierwszych dni pracy w parowozowni
Wrocław Główny, na jej stanie znajdowało się kilka serii
parowozów. Podstawowymi i bardzo szanowanymi maszynami były
pośpieszne Pt47. Do obsługi pociągów osobowych codziennie
wyjeżdżało kilkadziesiąt Ok1. Mniej licznie wrocławską szopę
reprezentowały TKt48, zatrudniane na linii Wrocław - Jelcz Miłoszyce,
gdzie na stacji zwrotnej nie było możliwości “obracania”
parowozu. Do pracy manewrowej kierowano Tp4. Całość uzupełniało kilka
Tr203, z przeznaczeniem do tzw. pracy różnej. Sporadycznie w
okresach zwiększenia przewozów, podstawowy tabor wspomagano
parowozami Ot1 i Ol49 z Jeleniej Góry i Kłodzka. Parowozownia
prawie przez całą dobę tętniła życiem. Smutne wrażenie sprawiała
jedynie w środku nocy, jak kończyło się służbę około 2.00 wracając
“Bohemią” z Międzylesia. Wewnątrz hali stały może dwa, trzy
parowozy. Był to jednak bardzo krótki okres. Porannymi pociągami
wracały z różnych stron Polski wrocławskie maszyny. Parowozownia
znów budziła się do życia.
Rok 1957 był rokiem, w którym grono drużyn
trakcyjnych powiększyło się o największą w historii liczbę nowo
przyjętych. Pracę w parowozowni Wrocław Główny podjęło
wówczas 18 ludzi. Znam te dane, ponieważ swego czasu przy
związkach zawodowych działała “rada drużyn”. Byłem jej
członkiem i kilka lat przewodniczącym. Zadaniem rady było
uczestniczenie w spotkaniach bezpośrednio dotyczących drużyn
trakcyjnych, opiniowanie i przedstawianie propozycji awansów,
nagród, odznaczeń, przydziału kolonii dla dzieci i
wczasów rodzinnych. Przede wszystkim zaś - co bardzo sobie w
owym czasie chwaliłem - służyliśmy fachową pomocą przy układaniu
planów. Braliśmy udział w spotkaniach z kierownikiem trakcji i
maszynistami instruktorami, dotyczących obsadzania drużyn na
poszczególne parowozy. Nie wszystkie propozycje dotyczące
obiegów, czy obsad udawało się wprowadzić, ale w większości
przypadków słuchano nas, licząc się ze zdaniem tych “na
dole”.
Z tych 18, tylko ja dojeździłem szczęśliwie do
emerytury - pozostali z różnych powodów “wykruszyli
się” po drodze...
Inne to były czasy. Drużyny parowozowe z Wrocławia
to była swego rodzaju śmietanka, składająca się z - będących wzorami do
naśladowania - przedwojennych maszynistów lwowiaków i
wilniaków oraz powojennych starszego pokolenia. Młodzi starali
się jak najbardziej godnie, reprezentować grono pierwszych ludzi
parowozu. Dysproporcja w hierarchii stanowisk między maszynistą a
pomocnikiem była ogromna. Tam gdzie stała grupa tych pierwszych,
pomocnik nie miał prawa zbliżyć się nawet na parę kroków. Nie
miał prawa słyszeć, o czym rozmawiają maszyniści. Zachowywano w ten
sposób konieczny dystans w relacjach maszynista - pomocnik.
Liczono się bardzo ze słowem maszynisty i żaden podwładny - czy w
czasie służby, czy po niej - nie śmiał się mu przeciwstawić. Na każdym
kroku dawało się odczuć ogólny szacunek dla tej elity kolejowych
szlaków. Potwierdzeniem stosunków, jakie wówczas
panowały niech będzie zdarzenie, które przeżyłem w pierwszych
latach pracy jako pomocnik.
Gdy odcinek krakowski skrócono do Gliwic,
pojechałem tam z maszynistą Belottim (imienia, niestety nie pamiętam)
na parowozie Pt47-155. Będąc już w parowozowni Gliwice poprosiłem
mechanika, by jak pójdzie do dyspozytora, wziął także dla mnie
“bona na zupę”. Belotti był krótko przed emeryturą i
tak powiedział:
- Nie chce mi się już dzisiaj iść taki kawał. Masz
wykaz, idź sam do dyspozytora, załatw co trzeba, weź dla nas bony i
wracaj.
Tak też uczyniłem, ale dyspozytor zabrał mi ów wykaz mówiąc:
- Chcę zobaczyć maszynistę.
Wróciłem więc na parowóz, dokładnie
powtarzając słowo w słowo to co powiedział dyspozytor. Maszynista
wysłuchał i spokojnie odparł:
- No to idziemy razem zobaczyć dyspozytora.
W obramowaniu przepierzenia oddzielającego
pomieszczenie, w którym przebywał dyspozytor, wszystkie szyby
były tak brudne, że aby go ujrzeć należało się mocno schylić do małego
kwadracika bez szybki. Belotti - a był to kawał chłopa z dłońmi jak
przysłowiowe bochny chleba - stojąc wyprostowany spytał, wolno cedząc
słowa:
- Słyszałem od mojego pomocnika, że chcesz mnie
widzieć, ale przez te brudne szyby to mnie na pewno nie zobaczysz.
Kończąc ostatnie słowo, walnął pięścią w
obramowanie, które od tego jednego uderzenia rozleciało się w
drzazgi. Maszyniści czekający w “brechauce” (tak potocznie
nazywano kiedyś pomieszczenie znajdujące się bezpośrednio przy
dyspozytorze) podczas uderzenia zerwali się na równe nogi.
Widząc jednak, jaki maszynista był przyczyną zamieszania, nie
powiedzieli ani słowa. Gdy przestały spadać na podłogę resztki
spróchniałego drzewa i potłuczonych szyb, mój mechanik
rzekł tylko:
- Teraz mnie widzisz. Proszę dać dwa bony i wykaz. Maszynista Belotti, wrocławski parowóz Pt47-155.
Dyspozytor bez słów spełnił to życzenie.
Belotti po załatwieniu i otrzymaniu tego co chciał, powiedział:
- Dobranoc.
Wyszliśmy.
Wracając do parowozu byłem trochę zaszokowany tym,
co zobaczyłem. Maszynista kazał mi jednak iść na zupę i niczym się nie
przejmować. Faktycznie nikt nigdy nie wrócił do tej sprawy,
choćby w najmniejszym dochodzeniu, czy wyjaśnieniu. Wcześniej znałem
Belottiego od innej strony. Uchodził wśród pomocników za
spokojnego, inteligentnego, przedwojennego maszynistę z zasadami. Chyba
nie mógł znieść tego, że ktoś ośmielił się podważyć jego raz
wydane polecenie. Dziś, gdy przywołałem z pamięci to zdarzenie,
doszedłem (nie po raz pierwszy) do wniosku, że w tamtych czasach
maszynista to był ktoś! Wszyscy liczyli się z jego słowem, gestem.
W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych inna
była ludzka mentalność. Na każdym kroku dawało się zauważyć szacunek
dla pracownika i wykonywanej przez niego pracy, jak również
szacunek wyrażany przez pracownika dla mienia i zakładu pracy, szacunek
jednych dla drugich.
Corocznie przed wprowadzeniem nowego rozkładu jazdy
organizowano zebrania. Spóźnionym nie udawało się już dostać do
baraku, w którym się odbywały, gdyż pomieszczenie wypełnione
było po brzegi maszynistami i ich pomocnikami. Objaśnień naczelnika
parowozowni i kierownika trakcji dotyczących wdrożenia nowych
planów słuchano z należytą powagą i szacunkiem. Spostrzeżenia
oraz zmiany jakie w trakcie spotkań sugerowali maszyniści były notowane
i - w miarę możliwości - nanoszono do obiegów odpowiednie
poprawki, mimo że plany i wykresy były rysowane odręcznie. W ostatnich
latach mojej pracy w PKP sala świetlicy, w której odbywały się
zebrania przed nowym rozkładem świeciła pustkami. Przychodziło na nie
zaledwie kilka osób. Pozostali, zniechęceni znanymi od lat
ciągłymi pretensjami kierownictwa, a także widocznym brakiem
zainteresowania bezpośredniego przełożonego maszynistów po
prostu przestali na te zebrania przychodzić. Pracownik zastępujący
kierownika, okazywał się człowiekiem mało wyrozumiałym, w wielu
przypadkach niekompetentnym.
Po zlikwidowaniu w 1973 r. trakcji parowej w
Lokomotywowni Pozaklasowej Wrocław Główny oraz zubożeniu w
następnych latach odcinków obsługi trakcją spalinową,
lokomotywownia zaczęła pustoszeć. Nowe pojazdy trakcyjne nie wymagające
tak częstej obsługi warsztatowej, coraz rzadziej gościły pod dachem.
Wybudowany na stulecia obiekt stał się największym w Polsce
“gołębnikiem”. Niegdyś unoszące się ku górze dymy z
parowozowych kominów nie pozwalały na gnieżdżenie się tych
sympatycznych, ale i uciążliwych ptaków.
Wraz z odejściem trakcji parowej i spalinowej
odchodzili również z zakładu ludzie starszego pokolenia,
maszyniści przedwojenni oraz rozpoczynający karierę zawodową tuż po
wojnie. Ci, którzy podnosili ten zakład z gruzów i z
pasją uruchamiali odzyskany od okupanta tabor, organizując pierwsze na
Ziemiach Odzyskanych połączenia kolejowe. Ich odejście rozpoczęło
powolny proces utraty prestiżu stanowiska maszynisty, którego
dopełnił podział na tych z legitymacją partyjną i tych niosących
sztandar z napisem “Solidarność”.
Kilkanaście miesięcy po moim przejściu 31 maja 1996
r. na emeryturę, obecny Zakład Taboru Wrocław Południe jako sam obiekt
przeobraził się na korzyść. Halę częściowo odremontowano wyposażając w
nowoczesne ogrzewanie gazowe. Założono nowe bramy wjazdowe, mocno
przeszklone i estetycznie się prezentujące, zamykane oraz otwierane
automatycznie. To już postęp. Zmodernizowano nie nadające się do
obsługi nowoczesnego taboru płytkie kanały rewizyjne. Zelektryfikowano
środkową część hali, a także uruchomiono nową, cicho jeżdżącą
przesuwnię. Czasem podczas moich odwiedzin w szopie zauważam także
więcej taboru stojącego wewnątrz hali. Sprawia to już wrażenie, że nie
tylko gołębie okupują lokomotywownię.
Od 1964 r. oprócz zaangażowania zawodowego,
czynnie uczestniczyłem w życiu społecznym Parowozowni, później
Lokomotywowni Pozaklasowej Wrocław Główny. Nigdy nie
interesowała mnie wielka polityka. Zajmowałem się wyłącznie sprawami
nie wykraczającymi poza teren mojego zakładu pracy. Uczestnicząc w
wielu naradach i spotkaniach starałem się godnie reprezentować
maszynistów. Zabierając często głos, nie tylko informowałem o
problemach drużyn trakcyjnych. Przedstawiałem także wiele propozycji
poprawy warunków pracy oraz poddawałem ostrej krytyce posunięcia
administracji i organizacji partyjnych, godzące moim zdaniem w interesy
pracownika.
Nieprzejednana postawa przy reprezentowaniu
środowiska drużyn trakcyjnych spowodowała, że z czasem wybierano mnie
do władz zakładowych organizacji społecznych i partyjnych. Starałem się
należycie wywiązywać z nałożonych na mnie obowiązków. W lutym
1981 r. objąłem funkcję sekretarza zakładowej organizacji partyjnej.
Jedna z uchwał zobowiązywała mnie do sfinalizowania budowy - długo od
lat oczekiwanych kanałów rewizyjnych elektrycznych
zespołów trakcyjnych. Przeglądy codzienne tego taboru odbywały
się na torach stacyjnych, w błocie i nieczystościach. Wspólnie z
administracją lokomotywowni i maszynistą instruktorem Piotrem Trębickim
prowadziłem żmudne rozmowy z Dolnośląską DOKP, która po wielu
miesiącach “wyrzucania nas drzwiami i powrotów
oknami”, wygospodarowała w końcu środki na budowę obiektu z
prawdziwego zdarzenia. W niedługim czasie rozpoczęto jego realizację.
Po wybudowaniu dwóch kanałów długich na trzy jednostki
EN57 oraz wiaty nad nimi dumny byłem, że wniosłem również
mój skromny udział przyczyniający się do znacznego polepszenia
warunków pracy. Poprawiła się jakość wykonywanych
przeglądów codziennych, przez to zaś bezpieczeństwo jadących nim
podróżnych i obsługujących go ludzi.
Służba dla społeczeństwa, dla zakładu pracy i jego
załogi była celem mojej czterdziestoletniej kariery zawodowej. Myślę,
że z pożytkiem wypełniłem to zadanie. Prowadząc po polskich kolejowych
szlakach pociągi pasażerskie, przewiozłem ponad 3 miliony
podróżnych. Pokonałem 60 okrążeń ziemskiego równika.
11 lutego 1997 r. brałem udział w spotkaniu
emerytowanych maszynistów zorganizowanym przez Związek Zawodowy
Maszynistów Lokomotywowni Wrocław Główny. Z radością
spotkałem na nim mojego pierwszego maszynistę Mariana Gawlika,
który gratulował mi - tak jak ja jemu przed laty - szczęśliwego
zakończenia ostatniej służby. Mimo sędziwego wieku trzyma się bardzo
dobrze. Życzę wszystkim maszynistom - tym co przede mną pożegnali się z
lokomotywą jak i tym, których nieubłaganymi prawami natury czeka
kiedyś zasłużony odpoczynek - abyśmy mogli corocznie w jak najszerszym
gronie zasiąść przy okazji takich spotkań do stołu i wspominać z
satysfakcją syk pary, gang diesla, szum przetwornic, miarowy stukot
kół pociągu...
Dziś pisząc te wspomnienia po odejściu na emeryturę
niejednokrotnie rozmyślam, dlaczego nie ciągnie mnie do tej pracy,
którą tak lubiłem i wykonywałem przez 40 lat z wielkim
szacunkiem. Jedynym wytłumaczeniem jakie mi przychodzi na myśl jest to,
że organizacja pracy i przemiany jakie nastąpiły na kolei, nie poszły
po mojej myśli. Są nie do przyjęcia dla - jakby nie było -
“starego maszynisty” z zasadami. Jednak? Gdy widzę
przejeżdżający pociąg zawsze przez chwilę przebiega mi przyjemna myśl,
że kiedyś ja również byłem tym, co prowadził lokomotywę na czele
składu. Mam ogromny szacunek dla ludzi w kabinach. Myślami będąc razem
z Nimi, zawsze życzę na odległość:
-ABYŚ KOLEGO SZCZĘŚLIWIE WRÓCIŁ DO DOMU ...
Dariusz R. Dołubizno
Suwałki, kwiecień 1997
Powrot do początku